poniedziałek, 19 sierpnia 2013

"Nowe początki" (tytuł roboczy) - cz.18.

CZĘŚĆ OSIEMNASTA
 
Kanada, zima 2012 r.
 

Koszule są, dżinsy są, marynarki są, gatki są, skarpetki też... Hmm, to czemu wciąż wydaje mi się, że czegoś zapomniałem?
Pierre od godziny medytował nad walizką kosztem swojego śniadania. Cały czas prześladowała go myśl, że czegoś nie zapakował. Podrapał się po głowie i bezradnym spojrzeniem ogarnął pobojowisko, które jeszcze rano było jego sypialnią. Teraz panował tam totalny chaos.
Pokój był duży, ściany pokrywała dębowa boazeria. Przez wielkie panoramiczne okno wychodzące na zachód Pierre mógł podziwiać las i widoczne w oddali ośnieżone szczyty gór. Śnieg padał nieustannie od kilku dni okrywając wszystko białą, puszystą kołdrą. Widok za oknem nieustannie przypominał mu jak w długie jesienne wieczory siadywali z Lorie na tarasie z kubkami kawy albo kieliszkami wina w ręce i patrzyli na gwiazdy. Miliony gwiazd. Pierre uważał, że w żadnym innym miejscu na ziemi nie było ich tak wiele i nigdzie nie świeciły tak jasno tak tutaj.
Zrobiło mu się żal. Żal siebie, Lorie, jej rodziny i przyjacioł. Wszyscy za nią tęsknili. Poczuł jak ogarnia go nostalgia z lekka podszyta smutkiem i tęsknotą. Był pewien, że zaraz nadejdzie znajomy ból. Kiedy go nie poczuł zamrugał kilka razy zdziwiony i spostrzegł, że od paru minut gapił się jak zahipnotyzowany na drzewa za oknem.
Może pora zacząć żyć, a nie tylko egzystować jak do tej pory?
Uśmiechnął się do swoich myśli.
Tak, to najwyższa pora.

Uśmiech nie schodził mu z twarzy nawet wtedy gdy zobaczył ślady psich łap na narzucie i Szarego siedzącego ze śmiesznie przekrzywionym łepkiem na środku łóżka.
Boże, czy psy myślą? Jeśli tak, to ten musi mieć mnie za wariata.
-Pomógłbyś mi, a nie rozwaliłeś się na moim, podkreślam MOIM łóżku! Podobno pies jest najlepszym przyjacielem człowieka!
Szary zaszczekał na potwierdzenie tych słów.
Pierre uniósł jedną brew.
-Cieszę się, że się ze mną zgadzasz, a teraz won, w kuchni czeka micha- zakomunikował.
Pies zeskoczył z łóżka wywijając przy okazji piruety, gdy łapki zaczęły mu się ślizgać po wypastowanej podłodze i obrał kurs na kuchnię.
-Za chwilę jedziemy do Marii. Posiedzisz tam parę dni, więc bądź grzeczny- zawołał za oddalającym się szarym kłębkiem futra Pierre.
Cholera, w dalszym ciągu nie wiedział czego zapomniał. Laptop, komórka, papierosy, słuchawki i książka były już w podróżnej torbie. Hmm.
Eureka! Kosmetyczka!
Laski nie lecą na śmierdzących wilkołaków- przypomniał sobie słowa Maria.
Kup sobie jakąś porządną wodę po goleniu, żebym nie musiał się za ciebie wstydzić!
Nie mógł się doczekać aż usłyszy zrzędzenie swojego menagera. Naprawdę było z nim źle. Jeszcze raz spojrzał na ciuchy zajmujące każdy wolny kąt.
Po kiego diabła ma dwadzieścia marynarek? Taaa, jasne. Mario.
Zegarek wskazywał dziesiątą dwadzieścia trzy. Samolot odlatywał o pierwszej, a na lotnisko mieli ładny kawałek drogi.
Łyknął zimnej kawy i odstawił kubek na stolik. Postanowił posprzątać po powrocie.
-Zbieraj się, mały!- zawołał narzucając płaszcz. -Musimy już jechać.
Szczeniak zaskomlał i ze spuszczoną głową przydreptał do Pierre'a. Ten wziął go na ręce i podrapał za uszami.
-Nie martw się- mruknął. -Te kilka dni szybko zleci. Ani się obejrzysz, a już będę z powrotem.
Szary uniósł łepek i wpatrywał się w mężczyznę złotymi oczami.
-Och, ty flirciarzu!- Pierre zaśmiał się i zmierzwił mu sierść. -Ja też będę tęsknił. Ale jakie jest życie piosenkarza i jego psa- wzruszył ramionami. -Pancio musi zarobić na michę i fajki. A teraz spadajmy stąd, jest naprawdę późno.


"Nowe początki" (tytuł roboczy) - cz.17.

CZĘŚĆ SIEDEMNASTA
 
 Kanada, zima 2012 r.
 

Dzyń- dzyń!
Cholera.
Dzyń- dzyń!
Cholera! Cholera! Cholera! Psa mi budzą!
Pierre przetarł zaspane oczy, niechętnie wystawił głowę spod ciepłego pledu i zaczął gorączkowo poklepywać kolorowe poduchy leżące na kanapie w poszukiwaniu komórki. Ray Charles właśnie śpiewał o swojej ukochanej Georgii.
Uwielbiam cię, Ray, ale mógłbyś się już zamknąć!
Jest!- Pierre spojrzał na zegarek znajdujący się na wyświetlaczu telefonu, który właśnie cudownie się odnalazł- było dziesięć po pierwszej. Nad ranem.
Pozabijam ich wszystkich i rzucę Szaremu na pożarcie!
Szczeniak jakby rozumiejąc, że on nim mowa otworzył jedno oko i- Pierre mógłby przysiąć- spojrzał na niego z dezaprobatą.
-Mądry pies!- Pierre poklepał go po głowie. -Dostaniesz trzy pary butów do gryzienia jak tylko moja ekipa wróci, w tym jedne od Gucciego.
Szary ziewnął wyraźnie niezainteresowany.
-Gucci odpada? OK, zapytam kwiatuszka czy ma jakieś buty od Prady.

Dzyń-dzyń.
Telefon zabrzęczał, a potem Ray znowu o sobie przypomniał. Pierre powoli zaczynał mieć dość Georgii.
Westchnął i przesunął palcem po ekranie blackberry.
-Słucham- warknął.
-Wielkoludzie, to ty?- Hugo był rześki jak skowronek.
-Ja.
-Jakoś dziwnie brzmisz- zmartwił się Hugo. -Wszystko w porządku?
Pierre zacisnął zęby. Miał ochotę kogoś pogryźć.
-Brzmię jak każdy normalny człowiek, który zostaje obudzony w środku nocy przez swojego durnego ochroniarza!
Hugo zachichotał.
-I z czego cieszysz tę paszczę? Jeszcze raz i wylatujesz!
W słuchawce rozległ się stłumiony dźwięk. Pierre dałby sobie rękę uciąć za to, że cała zgraja zwija się teraz ze śmiechu.
-Ostrzegałem- w niskim głosie wokalisty wyraźnie pobrzmiewała groźba.
-Stul buźkę, wielkoludzie- Hugo nic sobie nie robił z irytacji przyjaciela.
-Nie jestem sam!- ponownie warknął Garou. Oczyma wyobraźni już widział jak Hugo rozdziawia usta ze zdziwienia.
Ochroniarz zagwizdał.
-Czyżbyś był na jakimś spacerku, który zakończył się w twoim łóżku?
-Gorylu- wycedził Pierre- czy to, że wyprowadzam psa na spacer i śpię z nim, a raczej on śpi na mnie, oznacza, że muszę go pieprzyć?
Hugo kaszlał i krztusił się śmiechem.
-Wielkoludzie, przecież ty nie masz psa!- wykrztusił, gdy złapał w końcu oddech.
Pierre westchnął.
-Od wczoraj mam.
-Super!- ucieszył się
Hugo. -Chętnie go poznamy. Na powitanie mógłby na przykład obsikać Mariowi spodnie. W tle rozbrzmiało siarczyste przekleństwo menagera Garou, a potem coś w stylu "Zaniosę go do Pekińczyka i przerobię na zupkę!".
Wokalista uśmiechnął się szeroko. Hugo jak nikt umiał go rozbroić.
-Szary lubi buty- stwierdził wesoło.
-Ma gust, nie ma co!
-Owszem, dobra, gorylu, a teraz do sedna. Chcę wrócić na moją kanapę. Czemu dobijasz się do mnie o tak nieboskiej porze?- Pierre był zaciekawiony.
-Upps. Zapomniałem o różnicy czasów. W Polsce jest późne popołudnie. Słonko sobie świeci...
Pierre wzniósł oczy do nieba, błagając Najwyższego o cierpliwość.
-Nic dziwnego. Matma nigdy nie była twoją najmocniejszą stroną, stary- zadrwił.
-Pfff, wypraszam to sobie- Hugo udał oburzonego. -Sadź dalej takimi tekstami, a niczego się nie dowiesz.
Pierre uśmiechnął się półgębkiem.
-Przepraszam, moja kochana małpeczko. A teraz wysłówże się wreszcie.
-Mamy wokalistkę! Możesz przyjeżdżać!- entuzjazm Hugo udzielił się również Pierre'owi.
-Szybcy jesteście!
-Szybcy i wściekli! Vin Diesel wymiata!- ochroniarz zachichotał. -Marta jest śliczna, mądra i ma bardzo cięty języczek- wyjaśnił uprzedzając kolejne pytanie Pierre'a.
-Zapowiada się ciekawie. Dobrze śpiewa?
-Na pewno nie tak jak koza.
-Jak kto?- zdziwił się Pierre.
Hugo westchnął.
-Większość lasek, które przesłuchaliśmy brzmiały jak kozy.
Wokalista pokręcił głową i parsknął zaraźliwym śmiechem. Szary zaskomlał cicho niezadowolony z tego, że ktoś go znowu budzi.

Gdy już się uspokoił, zapytał:
-Ty i Mario zostajecie, prawda?
Ochroniarz przytaknął.
-Dzięki za cynk, gorylu. Dasz mi Dana?
-Dobra- Hugo podał słuchawkę wokaliście.
-Danny?
Na ustach Daniela pojawił się uśmiech.
-Witaj, wielkoludzie. Jak się masz?
-W porządku- odparł Pierre. -Dan, chcę cię o coś zapytać...- mężczyzna zawahał się.
-Wal.
-Słuchaj, Dan, wiem, że nie mam prawa o to prosić, bo pewnie jesteś już zmęczony i zabieram ci urlop...
-Chcesz, żebym został?- Daniel przerwał potok słów Pierre'a.
-Bez ciebie to nie będzie to samo.
Dan uśmiechnął się czując ciepło w okolicy serca.
-Już myślałem, że nigdy o to nie zapytasz- Danny zachichotał. -Czterej muszkieterowie znowu w akcji!

"Nowe początki" (tytuł roboczy) - cz.16B.

CZĘŚĆ SZESNASTA

***
Mieszkanie Marty wyglądało co najmniej tak, jakby przeszło przez nie tornado trzeciej kategorii. Wszystkie szafy były pootwierane na oścież, na podłodze, kanapie, krzesłach, a nawet kuchennym blacie walały się ubrania.
-W co ja się ubiorę?- jęknęła dziewczyna.
Kaśka słysząc to parsknęła śmiechem. Rude loki zatańczyły jej wokół twarzy.
-Nie śmiej się ze mnie!- Marta była na krawędzi załamania nerwowego.
-Nie mam co na siebie włożyć. Nie idę na żaden cholerny casting. I tak nie mam szans- wyrzuciła z siebie jednym tchem.
-Niezła jesteś- Kaśka nawinęła jeden lok na palec, potem puściła go i ku jej wielkiemu utrapieniu patrzyła jak zwija się z powrotem w ciasną sprężynkę. -Żeby tak na jednym oddechu... Fiu, fiu, kochana, masz parę w płucach.
Dziewczyna spiorunowała ją wzrokiem, lecz przyjaciółka nic sobie z tego nie robiąc z gracją zeskoczyła ze stołu i pogłaskała Martę po głowie.
-Nie bój nic, ciocia Kasia zaraz coś na to poradzi.
W ciągu pięciu minut dziewczyna skompletowała ubiór przyjaciółki. Dżinsy rurki, biała koszulowa bluzka i szmaragdowy żakiet podkreślający kolor tęczówek Marty już czekały by je włożyć.
-Ubieraj się- Kaśka wepchnęła Marcie ciuchy w ręce i kopniakiem skierowała ją do łazienki. -Masz trzy minuty. Potem osobiście się tobą zajmę.
Marta stanęła na baczność i zasalutowała.
-Tak jest, panie generale.
-Spocznij i rusz wreszcie ten swój świetny tyłek do łazienki.
-Kocham cię- Marta uściskała przyjaciółkę. -Mimo, że czasami mam ochotę cię przełożyć przez kolano i sprać tak, że przez tydzień spałabyś na stojąco.
Kaśka odchrząknęła, żeby ukryć wzruszenie.
-Zostały ci dwie i pół minuty.



***
-Która to?- Hugo był już zmęczony.
-Chyba dwudziesta.
-Boże...- westchnął Dan. -Myślałem, że Polki lepiej śpiewają.
-Też tak sądziłem- kwaśno przyznał Mario. -Ta ostatnia miała głos jak... Trudno to określić- wzdrygnął się.
-Jak koza?- usłużnie podsunął Dan.
Hugo energicznie pokiwał głową i poczuł igiełki bólu wbijające mu się w kark. Za długo siedział na tym pieprzonym krześle. Miał dość castingów na najbliższe dziesięć lat. Już on powie wielkoludowi, co o tym myśli! Równie dobrze mogli wybrać się do zoo. Z pewnością spędziliby tam milej czas.
-Jak koza- potwierdził. -Masz cholerną rację, Danny.
-Ile jeszcze?- Daniel stłumił ziewnięcie.
Mario przeciągnął się aż coś chrupnęło mu w krzyżu i postukał długopisem w leżącą przed nim gęsto zadrukowaną kartkę.
-Według listy czterdzieści osób.
Dan oparł głową na złożonych dłoniach i tym razem ziewnął głośno.
-Przepraszam, chłopcy, ale zaraz zasnę, a ta koza będzie mnie nawiedzała w najgorszych koszmarach. Idę po kawę. Chcecie coś?
-Taaa. Przynieś od razu pół litra. Podobno Polska słynie z mocnych trunków- zadrwił ochroniarz.
Brwi Dana jakby żyjąc własnym życiem powędrowały w górę.
-Mało ci po wczorajszym?
-Hugo ma rację- wtrącił Mario. -Dopraw czymś tę kawę, bo na trzeźwo tego nie zniosę.
-Bez jaj- zaśmiał się Dan. -Nawalimy się po przesłuchaniu czterdziestu kolejnych kóz. Skoczę po ciastka.

***
Trzydzieści dziewięć kóz później

Marta wbiegając do uniwersyteckiego gmachu po raz setny zerknęła na zegarek. Była jedenasta. To będzie cud, jeśli jeszcze kogoś tam zastanę, pomyślała. Autobus rozkraczył się trzy przecznice od upragnionego celu i połowę trasy dziewczyna musiała gnać piechotą. Teraz zgrzana i spocona z lubością szła chłodnym korytarzem w kierunku auli, ocierając chusteczką mokre czoło.
Dzięki Bogu, że darowałam sobie makijaż, mruknęła. Od rana zżerały ją nerwy. Miała wilgotne dłonie, a serce waliło jej jak młotem. Nie zrób z siebie jeszcze większej kretynki, niż jesteś. Nie zrób z siebie idiotki, powtarzała jak mantrę. Odetchnęła głęboko, wytarła ręce o dżinsy i zapukała do drzwi.

***

-Zaraz się rozpłaczę- Mario objął głowę oburącz dłońmi, jakby bał się, że w innym wypadku rozpadnie się ona na kawałki. -Jeszcze jedna... Moje biedne uszy...
Hugo łyknął kawy i odstawił kubek z hukiem na stół. Mario miał rację z tymi uszami. Sam czuł, że jego bębenki tylko dzięki iście heroiczemu wysiłkowi są jeszcze w całości. Przymknął na moment oczy i podjął decyzję.
-Jesteśmy facetami, prawda? Weźmy to na klatę.
Menager Garou posłał mu zrezygnowane spojrzenie.
-Czyli nie udajemy, że nas nie ma?- zapytał.
Hugo pokręcił głową.
-Proszę wejść!- zawołał Mario, a potem pochylił się i wyszeptał Hugo do ucha:
-Robimy to na twoją odpowiedzialność.

***

-Witam panów- zaczęła Marta nienaganną francuzszczyzną
Mario uniósł wzrok w pełnym zdumieniu.
-Jak pani na imię?- zaczął.
-Marta- odparła dziewczyna i uśmiechnęła się ciepło.
Po chwili jej wzrok powędrował ku Danielowi, który tępo wpatrywał się w swoje dłonie. Widać było, że całkowicie stracił już nadzieję.
-Daniel Lavoie? To naprawdę pan?
Daniel otrząsnął się z letargu i posłał jej słaby uśmiech. Powoli zaczynał logicznie myśleć.
-To ja- przyznał. -Ma pani bardzo ładny akcent.
Marta zachichotała, nagle wróciła jej śmiałość.
-Po pana minie oraz po minach pańskich kolegów poznaję, że przesłuchanie nie było zbyt owocne.
-Ma tupet- wymruczał Hugo wpatrując się w nią z uśmiechem, który w jego mniemaniu mial być uwodzicielski. -Lubię takie. Szkoda, że nie jest ruda.
-A ja lubię jak ktoś podrywa mnie w bardziej wyrafinowany sposób- odparowała Marta.
Mężczyzna wybuchnął zaraźliwym śmiechem. Miał ładny, głęboki głos. Pozostali szybko mu zawtórowali.
-Proszę wybaczyć naszemu gorylowi- Mario był coraz bardziej zaintrygowany i wcale tego nie ukrywał. Gdyby był dwadzieścia lat młodszy... Dziewczyna była ładna, świetnie mówiła po francusku i co najważniejsze- miała poczucie humoru.
-Hugo zachowuje się jak ten filmowy King Kong- dorzucił z czarującym uśmiechem.
-Nic nie szkodzi- Marta odchrząknęła, bo nagle zaschło jej w gardle. Od rana niczego nie piła.
-Może podam pani kawę?- w oczach Hugo pojawiły się diabelskie ogniki.
-Chętnie.
Ochroniarz nalał napoju do kubka i podał dziewczynie. Ta upiła łyk i zaczęła się dusić.
-Kawka...z...prądem?- wykrztusiła, chwytając się za gardło.
Daniel roześmiał się na cały głos.
-Drodzy państwo-zaczął uroczyście- ogłaszam, że mamy remis. Czas na decydujące starcie.


***

Marta śpiewała "Sous le vent" setki razy. Zamknęła oczy i po prostu popłynęła. Miala przyjemny, niski głos. Słychać było, że nie jest profesjonalistką, ale drobne techniczne szczegóły można nadrobić.
Mario spojrzał na przyjaciół szukając w ich oczach aprobaty. Gdy obaj skinęli głowami uśmiechnął się szeroko i ku zdumieniu wszystkich ucałował Martę w oba policzki.
-Wśród stada kóz znaleźliśmy prawdziwą perłę. Bierzemy panią- zawyrokował.


"Nowe początki" (tytuł roboczy) - cz.16A.

CZĘŚĆ SZESNASTA
 
 Poznań, zima 2012 r.
 

Życie jednak może być całkiem fajne, pomyślał Hugo przeciągając się. Wczoraj nieźle zabalowali, a dzisiaj nie miał nawet kaca. Jestem dzieckiem szczęścia, mruknął i roześmiał się ze swoich jakże przenikliwych wniosków. Marzył o tym, by jeszcze choć na chwilę przymknąć oczy i się zdrzemnąć. Gładka atłasowa pościel kusiła go, a opuszczone ciemne rolety sprawiały, że w pokoju panował przyjemny półmrok i chłód. Idealne warunki do drzemki.
Hugo może i był tylko ochroniarzem Garou i z tego właśnie powodu większość ludzi uważała go za bezmózgiego mięśniaka, ale on sam wiedział, że głowę ma nie od parady. Właśnie stwierdził, że gdyby choć na kilka minut zasnął, to ten maruda Mario swoim gderaniem natychmiast wyrwałby go z łóżka. Co to to nie, obiecał sobie Hugo. Nie dam mu tej satysfakcji. Postanowił zrobić kwiatuszkowi małą niespodziankę. W pełni ukontentowany tym postanowieniem odrzucił kołdrę i przez chwilę leżał nieruchomo rozkoszując się chłodnym powiewem powietrza na swojej skórze. Ludzie, ludzie- zafałszował w rytm sobie tylko znanej melodii- dziękujcie Bogu za klimę!
Zsunął się z łóżka i ponownie naprężył potężne mięśnie. Do pełni szczęścia brakowało mu tylko ognistego seksu z jakimś rudzielcem i filiżanki kawy. Śniadaniem ostatecznie też by nie pogardził. Dwa ostatnie marzenia za krótką chwilę mogły stać się rzeczywistością. Seks zresztą też, niestety trochę później, ale to nic. Długo wyczekiwany cukierek smakuje znacznie lepiej. Tak, Hugo zdecydowanie zbyt długo pościł. Może i kiedyś jakiś uczony wymyśli coś takiego tak celibat wśród ochroniarzy, jednak w tej chwili nie miał się czym przejmować. Potrząsnął głową odpędzając głupie myśli. Czarne włosy od miesięcy proszące się o nożyczki wpadły mu do oczu. Odgarnął je niecierpliwym ruchem osoby przyzwyczajonej do takich drobnych utrudnień i rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu dżinsów. Znalazł je zawieszone na lampie. Wolał nie dociekać jak się tam znalazły. Wciągnął spodnie i poklepał się po kieszeniach w poszukiwaniu papierosów. Obie kieszenie wydały mu się dziwnie wypełnione. W jednej znajdowała się jego komórka, ukochane papierosy i trochę drobnych, a drugiej...portfel Maria. Hugo roześniał się głośno i czule pogładził czarną skórę.
Dzięki ci, Panie- zachichotał. -Widzę, że w pełni popierasz mój plan!
Wyjął z niego kartę magnetyczną otwierającą drzwi pokoju Maria i udał się do barku po dużą butelkę lodowatej wody mineralnej. Z zadowoleniem pociągnął łyk jednocześnie wybierając numer Daniela. Wiedział, że przyjaciel nie wybaczyłby mu, gdyby nie wtajemniczył go w szczegóły akcji.
-Danny?- zapytał, gdy wokalista po piątym sygnale wreszcie odebrał telefon.
-Nie, królewna Śnieżka. Gorylu, wiesz która jest godzina...?- wyjęczał Daniel.
-Trochę po siódmej, Danny, wiem. Musisz do mnie natychmiast przyjść!- dodał tajemniczo, wiedząc, że Dana już pewnie zżera ciekawość.
-Idę- odparł mężczyzna i rozłączył się.
Po kilkudziesięciu sekundach pojawił się w pokoju Huga. Włosy sterczały mu na wszystkie strony, na szczęce miał cień zarostu, a ubrany był w źle pozapinaną koszulę. Jego oczy ciskały gromy.
-Lepiej, żeby to było rzeczywiście coś ciekawego, gorylu- odezwał się nadal schrypniętym po wczorajszej imprezie głosem. -Inaczej przełożę cię przez kolano i złoję ci skórę tak, że własna rodzicielka cię nie pozna!
Hugo z trudem tłumiąć chichot pomachał mężczyźnie przed nosem butelką.
-Spokojnie, stary. Co byś powiedział na prysznic?
Oczy Daniela zwęziły się w wąskie szparki.
-Dzwoniłeś po mnie tylko po to, żeby mi zaproponować mineralną i prysznic? Jesteś durniem i tyle!
Ochroniarz pokręcił głową z niesmakiem.
-Dan, ta whiskey rzuciła ci się na mózg!
-Nie. Denerwuj. Mnie. Gnomie. Jeden- wycedził wokalista.
-Ej!- obruszył się Hugo. -Wykorzystujesz fakt, że cię kocham i bezkarnie wyzywasz mnie od gnomów... To nie fair!
Daniel zupełnie rozbrojony tym wyznaniem uśmiechnął się szeroko i poklepał przyjaciela po ramieniu.
-O.K. Jesteś kochanym gnomem- poprawił się, widząc naburmuszoną minę Huga. -Teraz lepiej?
-Trochę- udobruchany gnom skinął głową.
Dan, któremu poranny zły humor minął jak ręką odjął rozsiadł się wygodnie w jednym z dwóch stojących przy oknie foteli i powiedział:
-Skoro już mamy za sobą poranny rytuał kłótni, to może byś mi w końcu powiedział w jakim celu wyciągnąłeś mnie z łóżka o tak nieboskiej godzinie?
Oczy Huga rozbłysły.
-W końcu mówisz z sensem! Planuję zrobić kwiatuszkowi niespodziankę- wyznał z pewnym siebie uśmiechem podrzucając i łapiąc trzymaną w ręku butelkę. -Polewasz czy kręcisz?
Wzrok Daniela zatrzymał się dłużej na wodzie mineralnej. W mig pojął o co chodzi. Uśmiechnął się chytrze.
-Jasne, że polewam!
 -Tego numeru wam nie wybaczę!- darł się Mario. -Nigdy! Przegięliście! Mało, że wczoraj zaciągnęliście mnie do...do jakiegoś gejowskiego przybytku, gdzie byłe na...napastowany, to jeszcze teraz... No nie- Mario załamał ręce. -Brak mi słów.
Hugo próbował nieskutecznie ukryć śmiech, ale w końcu poddał się i chichotał, trzymając się za brzuch.
-No już, nie gniewaj się na nas, kwiatuszku. Teraz przynajmniej będzie ci chłodniej- głos Dana ociekał słodyczą.
Mario spojrzał na niego spode łba i otrząsnął się niczym przemoknięty pies.
-Wsadź sobie w tyłek ten swój chłód. Zemszczę się- mruknął. -Z Mariem Lefebrve się nie zadziera. To nazwisko budzi ogólny postrach- dodał już głośniej.
-Oczywiście- zgodnie potwierdził Hugo. -Ale ciebie boją się ludzie, którzy cię nie znają, skarbie- poklepał menagera po przyjacielsku po kolanie.
-Niestety- westchnął Mario ciężko, wycierając ręcznikiem krótkie, srebrne włosy. -Po cholerę ja się z wami zadałem?- pokręcił głową i uśmiechnął się cierpko.
-Teraz już za późno na reklamacje- stwierdził Dan przytomnie. -I tak nas kochasz, więc nie marudź.
Mario rozłożył bezradnie ręce.
-Cóż, chłopcy, serce nie sługa.

"Nowe początki" (tytuł roboczy) - cz.15.

CZĘŚĆ PIĘTNASTA
 


Kanada, zima 2012 r.
 

-Radzimy państwu zachować ostrożność. Nie wychodźcie bez potrzeby z domu. Ulice już są nieprzejezdne, a intensywne opady śniegu i silny wiatr mogą utrzymać się aż do jutrzejszego wieczora...
Pierre wyłączył telewizor i uśmiechnięta twarz spikera zniknęła. Był ciekaw, co też porabiają jego przyjaciele i trochę się o nich martwił. Osobno każdy z nich potrafił nieźle narozrabiać, a razem stanowili mieszankę iście wybuchową.
Wystukał na klawiaturze swojego blackberry numer Dana i czekał na nawiązanie połączenia. Po upływie minuty nadal nie było sygnału.
-Co jest do cholery?!- mruknął gniewnie i ponownie wybrał numer. Tym razem na wyświetlaczu pojawił się komunikat: "Brak zasięgu".
-Cholera- powtórzył coraz bardziej zirytowany i otworzył laptopa. Odpalił przeglądarkę, modląc się o to, by internet zadziałał. Znowu zobaczył tylko napis: "Próba połączenia z internetem nie powiodła się". Zamknął z trzaskiem komputer i nerwowym krokiem podszedł do okna. Jestem zupełnie odcięty od świata, pomyślał. To cud, że telewizja nadal działała. Na zewnątrz panowały nieprzeniknione ciemności. Śnieg sypał nieprzerwanie od kilku godzin. Słyszał głośne jęki i zawodzenie wiatru. Burza śnieżna wyraźnie przybierała na sile. Rozszalały żywioł pokazywał swoje tajemnicze i groźne oblicze. Pierre objawiał się, że któraś z wysokich, starych sosen może nie wytrzymać naporu wiatru i złamie się z łatwością pękająćej zapałki. Zamieć miała w sobie coś magicznego. Obserwował ją wyraźnie zafascynowany, ale jednocześnie czuł dziwny niepokój. Żeby zagłuszyć wewnętrzny głos szepcący mu coś do ucha, wsunął do odtwarzacza płytę i po chwili dom wypełnił się energetycznymi dźwiękami "Born in the U.S.A.". Podśpiewując razem z Bruce'm ruszył do kuchni po prezent od Marie. Ukroił kawałek, uniósł talerz do nosa i westchnął z zachwytem. Nozdrza wypełnił mu aromat pieczonych jabłek i cynamonu. Szarlotka to jest to, co wilkołaki lubią najbardziej, pomyślał i uśmiechnął się sam do siebie, przesyłając telepatycznie ukochanej kwiaciarce wielkiego buziaka. Pierwszy kęs sprawił, że przymknął oczy z rozkoszy. Ciasto wprost rozpływało się w ustach.
Zabrał pakunek do salonu, po drodze zgarnął z półki najnowszą powieść Kellermana i usadowił się wygodnie na kanapie, podwijając nogi pod siebie. Piosenka w odtwarzaczu zmieniła się na delikatny i poruszający utwór "Streets of Philadelphi". Pierre nagle poczuł znużenie. Książka była ciekawa, ale czuł jak ogarnia go senność. Dokończył szarlotkę i usiłował skupić myśli na intrydze, którą tym razem pisarz zaserwował czytelnikom.
Łagodne fale ciepła płynące z kominka otulały go, a w pokoju unosił się delikatny aromat dębowych szczap. Przetarł oczy dłonią i zmienił pozycję. Nawet nie spostrzegł, kiedy dopadł go sen, a książka wysunęła mu się z rąk i z cichym stuknięciem osunęła się na drewnianą podłogę. Tym razem nic mu się nie śniło...

Pierre'a obudził głośny huk. Rozejrzał się dokoła zdezorientowany, nie mogąc przypomnieć sobie jakim cudem zasnął. Jego wzrok padł na leżącą na ziemi książkę. Podniósł ją i odłożył na niski szklany stolik do kawy. Nie był pewien czy hałas, który usłyszał był rzeczywisty. Mimo to postanowił wyjść na dwór i rozejrzeć się. Gdy otworzył drzwi, lodowate powietrze natychmiast zmroziło go do szpiku kości. Walcząc z wichurą zamknął je i narzucił na siebie płaszcz. Prawie nic nie widział w zacinającym gęsto śniegu, ale szedł dalej. Otulił się szczelniej prochowcem, czując, że za chwilę z jego nosa i uszu pozostaną tylko sople.
Wreszcie dostrzegł zródło hałasu. Ogrodzenie na tyłach domu było uszkodzone, a połowę długości podwórza zajmowała ogromna sosna. Niektóre z gałęzi drzewa dotykały kuchennych okien. Obszedł jeszcze raz dom, sprawdzając czy burza nie dokonała innych szkód. Pierre oświetlając sobie drogę latarką z ulgą stwierdził, że oprócz tego nieszczęsnego drzewa leżącego na jego terenie, nic się nie stało.



Już miał wracać do domu, gdy usłyszał ciche skomlenie. Stanął jak wryty nasłuchując, ale odgłos nie powtórzył się. To pewnie tylko wiatr, mruknął. Jedną nogą był za progiem, kiedy skomlenie ponównie dotarło do jego uszu. Odwrócił się i zaczął uważnie omiatać strumieniem światła teren wokół domu. Na parapecie piwnicznego okna dostrzegł małą szarą kulkę. Okazało się, że to mały szczeniak. Nie zastanawiając się długo schował trzęsące się z zimna zwierzątko pod płaszczem i ruszył z powrotem do drzwi. Zrzucił płaszcz i zostawił go w sieni. Szczeniak cały czas drżał, mimo panującego w domu ciepła i patrzył na niego rozszerzonymi przerażeniem oczami.
-Spokojnie- szepnął Pierre, gładząc miękkie futerko. Serduszko zwierzęcia biło w szalonym rytmie. -Nie zrobię ci krzywdy- dodał łagodnym głosem.
Zdjął z kanapy jedną z poduszek, położył ją przed kominkiem i zostawił tam psa. Sam zaś poszedł do łazienki po ręcznik. Wycierając zwierzę przyglądał mu się uważnie. Szczeniak miał gęstą, szarą sierść, nieco ciemniejszą na grzbiecie. Jego pyszczek był długi i spiczasty. Jednak uwagę przyciągały przede wszystkim duże
żółto- złote oczy o nieco migdałowym wykroju.
-No, mały, musisz mieć w sobie trochę wilczej krwi- stwierdził Pierre. Zwierzak wreszcie przestał się trząść i teraz rozglądał się ciekawie dokoła. Pierre nakarmił go resztą pieczeni i ciepłym mlekiem. Mając pełny brzuszek szczeniak ułożył się wygodnie z nosem opartym na nodze Pierre'a i zasnął.
-Co ja mam z tobą zrobić?- zastanawiał się głośno mężczyzna. Lubił zwierzęta, ale przy jego trybie życia pies nie był najlepszym pomysłem.
-Trudno, stary, na razie musisz tu zostać, a później się coś wymyśli. Teraz obaj jesteśmy uziemieni- dodał, patrząc na śpiącego psa. Nie mając nic lepszego do roboty, Pierre wrócił do przerwanej lektury. Płyta już dawno się skończyła i ciszę mąciło teraz jedynie wycie wiatru i cichutkie pochrapywanie nowego lokatora.


"Nowe początki" (tytuł roboczy) - cz.14.

CZĘŚĆ CZTERNASTA
 


Poznań, zima 2012 r.
 

Na zaparowanej szybie kabiny prysznicowej pojawiła się ręka. Jeden z palców tej kończyny rysował właśnie na szkle kwiatki i serduszka. Ręka ta należała do Daniela, który stojąc pod strumieniami gorącej wody wesoło podśpiewywał pod nosem. Polska zaczynała mu się podobać. Wielkolud miał jednak rację, kiedy wychwalał ten kraj pod niebiosa. Zresztą łatwo było go polubić. Ludzie byli mili, a Poznań atmosferą trochę przypominał mu Montreal. Wizyta tutaj na pewno się uda, myślał. Daniel miał wielką ochotę pójść na całość i zabawić się. Hugo zapewne będzie tym pomysłem zachwycony, a Mario... Coś się wymyśli- Dan zachichotał, dorysowując kolejne serduszka. Chyba na starość zaczynało mu odbijać. Czytał gdzieś, że po sześćdziesiątce ludzie dziecinnieją. Cóż, najwidoczniej dotknęło. Nie był tym jednak jakoś szczególnie zaniepokojony. W razie czego żona potrafiła ustawić go do pionu, a przyjaciele z kolei zawsze umieli sprawić, że czuł się tak, jak gdyby miał kilkadziesiąt lat mniej. W ten sposób jego życie pozostawało w tej cudownej równowadze, która sprawiała, że był bardzo szczęśliwym człowiekiem.
Dan zastanawiał się jak uda mu się wypełnić powierzoną przez Wielkoluda misję. Jednego był pewien- będzie wesoło. Dzisiaj miał zamiar wtajemniczyć w ten niecny plan Huga, liczył na to, że razem z Gorylem coś wymyślą. Zakręcił wodę i otulił się puchowym szlafrokiem. Zegar pokazywał godzinę 17. Na wpół do szóstej Dan umówił się z chłopakami. Mieli zjeść u niego w pokoju kolację, a następnie wybrać się w miasto, by pozwiedzać poznańskie kluby. Daniel już nie mógł się doczekać. Jutro czekał ich casting, ale dzisiaj mogli zaszaleć. Jeżeli Polki śpiewają tak jak wyglądają, to Pierre będzie cholernym szczęściarzem. Hugo i Mario też chętnie zawieszą oko na jakiejś ładnej buzi. Dan postanowił sobie, że będzie skupiał się tylko na umiejętnościach wokalnych i charakterze. Nie chcieli przecież skazać Wielkoluda na jakąś jędzę.
Zerknął ponownie na zegarek i z pewnym rozbawieniem spostrzegł, że jest dzwadzieścia po piątej. Znowu się zamyślił. Ostatnio coraz częściej mu się to zdarzało. Starość nie radość, mruknął i wciągnął dżinsy, rozglądając się jednocześnie po pokoju. Ściany pokrywała kremowa tapeta w kwiaty, a meble miały kolor głębokiego brązu kontrastującego ze spokojnym odcieniem puszystego dywanu przykrywającego większą część drewnianej podłogi. Pokój całkowicie mu odpowiadał. Na stoliku pod oknem stał wazon z długimi, herbacianymi różami i miseczka orzechów. Daniel narzucił na siebie koszulę, wziął kilka i zręcznie wrzucił je do ust. Z przyjemnością stwierdził, że były obtoczone karmelem. Zdążył zjeść jeszcze kilkanaście brązowych kuleczek, kiedy usłyszał pukanie do drzwi.
-Ładujcie się!- zawołał. Był pewny tego, że do pokoju wparują zaraz Mario i Hugo, tymczasem zobaczył przed sobą mocno skonsternowanego młodego kelnera, który pchał wózek z zamówieniem.
-Pprzepraszam, nnie chciałem przeszkadzać-wyjąkał chłopak, czerwieniąc się i patrząc wymownie na rozpiętą do połowy koszulę mężczyzny.
-Ależ to nie to o czym pan myśli!- Dan zachichotał, a skóra kelnera przybrała
odcień bardzo dojrzałego pomidora. -Brałem prysznic...- ciągnął Dan ze śmiechem.
Chłopak zmierzył go uważnym spojrzeniem, zatrzymując wzrok na mokrych po kąpieli włosach Daniela.
-Ja nnaprawdę nie chciałem pprzeszkadzać ani nniczego sugerować- chłopak nadal był niepewny.
Dan machnął ręką i uśmiechnął się.
-Nic się nie stało. Może orzeszka?- zapytał podsuwając mu miseczkę.
-Dziękuję- powiedział już spokojniej chłopak. -Chętnie wezmę kilka.
Dan poklepał go po ramieniu.
-Pierwszy dzień?- spytał domyślnie.
Młody kelner popatrzył na niego z wyrazem pełnego zdumienia w dużych ciemnych oczach.
-Kiedy byłem młody też sobie dorabiałem. Wiem jak to jest- Daniel zaśmiał się.
Chłopak odetchnął głęboko.
-Bałem się, że popełniłem jakąś gafę. Wie pan... Pierwszy dzień w pracy, a tu cos takiego...
-Nic zdrożnego się tu nie działo- Dan puścił do niego oko, dając mu jednocześnie napiwek.
-Nie trzeba...- chłopak zawahał się.
Mężczyzna pokręcił głową, wsuwając mu do ręki pieniądze.
-Na co pan sobie dorabia?- zapytał.
-Studiuję na Akademii Sztuk Pięknych.
-To tym bardziej proszę wziąć napiwek- przekonywał Dan, dorzucając jednocześnie do wcześniejszej kwoty kilka banknotów.
-Dziękuję bardzo- odparł chłopak.
-Jak ma pan na imię?- zapytał Dan już w drzwiach.
-Jestem Karol.
-Bardzo ładne imię. Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy!- Daniel obdarzył go kolejnym szerokim uśmiechem, który tym razem Karol odwzajemnił.
-Chciałbym, żeby tak było. Do widzenia.
-Do zobaczenia!- zawołał za nim Daniel.

Po wyjściu z pokoju Karol dyskretnie rozwinął zwitek banknotów, który dziwnie ciążył mu w kieszeni. Gdy już zobaczył co trzyma w ręku, aż przetarł oczy ze zdumienia. Dwieście dolców uśmiechało się do niego, a on myślał, że śni.


 Mario i Hugo zjawili się chwilę później, wpadając do pokoju z impetem rakiety i bez pukania.
-Coś tu ładnie pachnie!- Hugo pociągnął nosem z zachwytem. Mariowi też ślinka napłynęła nagle do ust.
-Może byście najpierw zapukali, co?- powiedział Daniel, nakrywając do stołu.
-Co by było gdybym był tu z jakąś ładną, młodą Polką?- zażartował.
Mario pokiwał głową i westchnął ze smutkiem.
-Wtedy nie miałbyś już 193 cm wzrostu.
-Jak to?- zdziwił się wokalista.
-Cecilia skróciłaby cię o głowę, stary- łaskawie wyjaśnił menager i wszyscy troje zanieśli się chichotem.
-Dobra, chłopcy, bierzmy się do jedzenia! Laseczki czekają!- Hugo aż zatarł ręce z uciechy, powodując tym kolejny wybuch śmiechu.

Niecałą godzinę później wszyscy trzej stali przed hotelem, czekając na taksówkę. Ich środek transportu spóźniał się i Mario był coraz bardziej wkurzony.
-Ten Adam, który nas wiózł z lotniska to był chyba jakiś wyjątek... Cholera, cholera, cholera! Co za nieodpowiedzialność!- pieklił się.
-Cicho. Nie drzyj się tak, bo cię żadna nie będzie chciała- zgasił go Hugo. Menagera na moment zatkało, chciał coś powiedzieć, jednak zabrakło mu celnej riposty, więc tylko odwrócił się do nich plecami i udał obrażonego.
Samochód nadjechał po dziesięciu minutach. Gdy już wszyscy umościli się wygodnie, kierowca, gruby facet po pięćdziesiątce, zapytał:
-Dokąd?
-What? We don't understand. Can you speak English?- spytał Dan uprzejmie.
Mario uśmiechnął się chytrze, bo właśnie uświadomił sobie, że tym razem uda mu się popisać swoimi umiejętnościami lingwistycznymi.
-Chcemy zabawa- powiedział, uśmiechając się szeroko. -Wie pan, fajna klub dla nas- dodał.
Taksówkarz spojrzał na nich dziwnie.
-Wedle życzenia- mruknął.


Kierowca wysadził ich pod obiecująco wyglądającym klubem o nazwie Różowa Landrynka.
-Nawet tu ładnie- mruknął Mario.
-Mnie też się podoba!- Hugo był zachwycony.-Chodźmy!
-Chwila- przystopował ich Daniel.-Nie wydało się wam, że tamten gość dziwnie na nas patrzył.
Hugo pokiwał głową.
-Może, trochę... Ważne, że nas dowiózł na miejsce. Klub wygląda świetnie. Przyjaciele weszli do środka. Ściany lokalu pomalowane były na głęboki burgund. Wisiało na nich mnóstwo luster, przy których znajdowały się małe lampki. Nadawało to wnętrzu oryginalny charakter. Mario rozejrzał się wokół. -Gustownie urządzony-przyznał.-Chodźmy dalej.
W kolejnym pomieszczeniu odnaleźli barmana. Daniel wsunął się z gracją na wysoki barowy stołek i obdarzył barmana ciepłym uśmiechem.-Poprosimy o gin z tonikiem-powiedział po angielsku.
Barman popatrzył na niego bardzo intensywnie błękitnymi oczami. Jego wzrok wręcz przeszywał.
-Przyszliście razem?
-A nie widać tego?- zapytał Mario nieco opryskliwie.
-Spokojnie- barman ugodowo uniósł dłonie. -Tylko zapytałem... Jaki zaborczy-dodał już po polsku.

Przyjaciele wzięli swoje drinki i przenieśli się na kanapę w rogu sali. W tle cicho śpiewał George Michael. Hugo rozsiadł się wygodnie i westchnął.
-To jest życie! Brakuje tylko jeszcze jakiejś ładnej kobitki...
Mario rozejrzał się.
-Dziwne. Żadnej nie widzę.
-Może w Polsce kobiety zawsze przychodzą na imprezy? Wiecie, żeby mieć lepsze wejście?- Daniel uśmiechnął się.
-Danny, czy ja ci już mówiłem, że ty to masz łeb?- Hugo zachichotał.
-Taaa-kwaśno stwierdził Mario. -Jak sklep, tylko półki puste.
-Powinienem strzelić focha!- Daniel udał urażonego.
-Masz rację, Dan. Powinieneś, ale to w końcu jest nasz Kwiatuszek...- Hugo był bezlitosny wobec Maria.
-Kwiatki to ty będziesz wąchał od spodu, Gorylu, jeżeli się nie odczepisz- menager posłał mu słodki uśmiech i upił łyk ze swojej szklanki. -Powinniśmy ustalić jakąś strategię co do castingu-dodał.
Daniel spoważniał i spojrzał na niego uważnie.
-Co masz na myśli?- spytał.
-Chodzi mi o jednomyślność. Gorylu, ty nie sugeruj się tylko wyglądem, a ty Dan-głosem. Starajmy się patrzeć na całokształt, OK.?
Hugo i Dan skinęli głowami. Z kwestiami organizacyjnymi nikt nie radził sobie lepiej od Maria.

-Mogę się przysiąść?-przyjaciele usłyszeli zadane po angielsku i wypowiedziane głębokim głosem pytanie. Właścicielem tego głosu okazał się wysoki, przystojny szatyn, który teraz patrzył na nich pytająco.
-To impreza zamknięta- oznajmił Mario.
-Cicho, kwiatuszku. Nie bądź nieuprzejmy- zgromił go Daniel surowo. -Zapraszamy.
Mężczyzna uśmiechnął się.
-Jestem Oliwier. A wy?
Hugo przedstawił po kolei wszystkich i zapytał?
-Jesteś Polakiem?
-Tak- przyznał Oliwier. Pochodzę z Poznania. Jesteście ze Stanów?
-Z Kanday.
Oliwier otworzył szeroko oczy ze zdumienia.
-To musieliście mieć bardzo męczącą podróż...-westchnął.
-Nie było aż tak źle. Przyjechaliśmy tu, bo chcemy... Auć!- Mario kopnął ochroniarza pod stołem. -Przyjechaliśmy w sprawach zawodowych- dokończył z uśmiechem. Oliwier zmrużył oczy.
-Rozumiem- mruknął. -Wieczorem chcieliście się rozerwać, tak?
-Właśnie- potwierdził Dan. -Nocne życie Poznania jest fascynujące. Oczy prześlizgnęły się po kolei po współtowarzyszach.
-Jak dobrze chcielibyście poznać to żyjcie?- zapytał.
-Co masz na myśli?- Mario był zaniepokojony.
-Kwiatuszku, nie domyślasz się...?- Oliwier znacząco zawiesił głos, a jego dłoń spoczęła na udzie Maria. Mężczyzna aż podskoczył.
-Co ty robisz do ciężkiej cholery?!- wydarł się.
-Ale jesteś niedotykalski- Oliwier wydął usta.
Hugo i Daniel spojrzeli na siebie zdezorientowani i jakby niepewni czy mają uznać to za głupi żart, czy raczej brać nogi za pas.
-Czemu dobierasz się do naszego kumpla?- wypalił Hugo.
-Kumpla? Wy w Kanadzie dziwnie to określacie. U nas mówi się o takich jak my po prostu 'geje'.
Daniel zakrztusił się drinkiem.
-Ale my nie jesteśmy gejami!- zaprzeczył żarliwie, gdy tylko odzyskał głos.
Oliwier uniósł ironicznie brwi.
-Taaak? To co w takim razie robicie w klubie dla gejów?
-Ggdzie?- wyjąkał Mario.
-W klubie dla gejów-powtórzył Oliwier.
-My nie wiedzieliśmy, że to jest...klub dla gejów!- Hugo zdębiał.
-Tja. Pewnie. A ja jestem George'm Michael'em!-zadrwił ich nowy 'znajomy'.
Daniel podniósł się z kanapy.
-To może my już lepiej pójdziemy, zaszła chyba jakaś pomyłka- Dan roześmiał się. Gdy minął szok cała ta akcja nagle wydała mu się śmieszna. Opuścili klub żegnani głośnym śmiechem Oliwiera.
-A mówi się, że Kanada to taki tolerancyjny kraj...- mruknął mężczyzna i zaczął wzrokiem poszukiwać innych kompanów do 'zabawy'.

"Nowe początki" (tytuł roboczy) - cz.13.

CZĘŚĆ TRZYNASTA
 
Poznań, zima 2012 r.
 

Polska powitała Daniela, Maria i Huga piękną pogodą. Było wczesne popołudnie i słońce górowało na niebie w pełnej krasie, odbijając się od śniegu. Przeciskając się przez zatłoczoną halę lotniska Ławica, Mario klął pod nosem. Czuł, że za chwilę się rozpuści i zostanie z niego jedynie mokra plama na płycie chodnikowej, która po paru chwilach i tak wyparuje.
W sumie nie byłoby to takie głupie rozwiązanie, myślał Mario. Nie uśmiechał mu się kilkudniowy pobyt w Polsce. W porównaniu z Kanadą, zima tutaj przypominała klimatycznie Afrykę.
Temperatura wynosiła ok.-1 stopień C.
Ktoś przesadził z ogrzewaniem i było strasznie duszno. W porównaniu z rześkim powietrzem na zewnątrz lotnisko przypominało saunę.
Kołnierzyk koszuli uwierał go w szyję, a po twarzy spływały krople potu. Zaczynał żałować, że nie spisał testamentu. Gdy umrze na udar cieplny na drugim końcu świata, będą problemy z podziałem majątku. Nie miał żadnej rodziny. Rodzice od wielu lat nie żyli, a Mario nigdy się nie ożenił. Małżeństwo uważał za niepotrzebny kłopot. Życie bez uwieszonej przy jego ramieniu kobiety wydawało mu się znacznie prostsze. Dziwne myśli nachodziły go tylko wtedy, gdy akurat spędzał kolejny samotny wieczór, pijąc do lustra.
W jego głowie rodziły się wtedy obrazy, które nawet nie były tak szczególnie przerażające. Szczęśliwa rodzina, dzieci, wnuki, pies... Te omamy wzrokowe zrzucał na karb alkoholu. Potrząsnął głową i odpiął kolejny guzik stalowoszarej koszuli. Marynarkę już dawno zrzucił, zwisała teraz smętnie z jego ramienia wygnieciona po wielu godzinach lotu. Wolną rękną ciągnął dużą walizkę na kółach i wypatrywał taksówki, która zawiozłaby ich do hotelu. Za nim paplając wesoło szli Hugo i Daniel. Zdawało się, że upał panujący w hali w ogóle im nie przeszkadzał. Mario co chwilę słyszał "ochy" i "achy" Huga na temat tutejszych kobiet oraz towarzyszące im wybuchy śmiechu Dana.
-Może zamiast głupio kłapać paszczą pomoglibyście mi szukać taksówki, co?!-powiedział Mario zirytowany do granic możliwości.
-Spokojnie, kwiatuszku-Dan nic nie robił sobie z jego marudzenia i nadal uśmiechał się szeroko.
-Widzę jedną!-odezwał się Hugo. -Chodźmy zanim ktoś nas uprzedzi.
Mario z okazji wizyty w Poznaniu nauczył się paru zdań po polsku i zamierzał je właśnie wypróbować na kierowcy.
-Dzień dobry-Mario zagadał go po polsku. -Chcemy jechać do hotelu-mówił powoli i wyraźnie. Mężczyzna nie wyglądał na takiego, który znałby angielski.
Ku jego zdziwieniu taksówkarz opowiedział nienaganną angielszczyzną.
-Do którego hotelu mam panów zawieźć?
Menager uniósł brwi ze zdumieniem, słysząc te słowa.
-Sheraton-wtrącił Daniel, posyłając kierowcy przyjazny uśmiech.
Mężczyzna pokiwał głową z uznaniem.
-Niezły wybór-mruknął.
-Fakt, ofertę mają całkiem, całkiem. Oby na miejscu nie okazało się, że to jakaś zapchlona dziura-zrzędził Mario.
Kierowca parsknął śmiechem, ładując jednocześnie ich walizki do bagażnika.
-Pan się nie obawia! W czterogwiazdkowym hotelu naprawdę trudno nabawić się pcheł.
Dan chichocząc wykrztusił:
-Przepraszam za kolegę. On zawsze jest taki podejrzliwy. Taka jego uroda.
-Nie ma sprawy-odparł taksówkarz. -Jedźmy już lepiej. Wyglądacie panowie na zmęczonych. Droga była dla Maria bardzo nużąca. Siedział z tyłu i patrzył na mijające ich samochody. Na drodze zaczynał się tworzyć korek. Hugo właśnie wyciągnął telefon z kieszeni i wystukiwał na klawiaturze wiadomość.

Dan tymczasem prowadził ożywioną dyskusję z kierowcą. Zdążył się dowiedzieć, że mężczyzna ma na imię Adam, z wykształcenia jest pedagogiem i od dziesięciu lat, żeby sobie dorobić wozi ludzi.
-To musi być ciekawa praca-zauważył Dan. -Pewnie poznał pan wiele interesujących osób!
Adam skinął głową, manewrując jednocześnie kierownicą.
-A propos ludzi...-zaczął. -Wydaje mi się, że skądś pana znam...
W oczach Dana pojawiły się psotne chochliki.
-Nie sądzę-odparł.
-Ja jednak upierałbym się przy swoim-kontynuował Adam. -Bardzo przypomina mi pan odtwórcę roli księdza z musicalu "Notre Dame de Paris"!
Spojrzenie wokalisty wyrażało niedowierzanie.
-Oglądał pan to?-spytał, będąc nadal w ciężkim szoku.
Hugo i Mario zaczęli uważniej przysłuchiwać się ich rozmowie.
Adam wzruszył ramionami.
-A czemuż by nie? Fajna sprawa. Właśnie ksiądz był moją ulubioną postacią.
Danielowi chciało się śmiać. Usiłując zachować powagę, zapytał:
-Który utwór najbardziej się panu podobał?
Wolną ręką taksówkarz podrapał się po głowie.
-Teraz to zadał pan naprawdę trudne pytanie-mruknął.
-Proszę coś wybrać!-zachęcił go Dan.
-Hmmm... Chyba "Tu me vas detruire". Te emocje, pasja w głosie... Znakomity wokalista z tego Lavoie.
-Dziękuję, ale nie przesadzajmy. Miałem po prostu wyrazistą postać-Daniel przestał kręcić.
Twarz Adama rozjaśnił pełen satysfakcji uśmiech.
-Wiedziałem! Byłem pewien, że to pan! Tego głosu nie da się pomylić z żadnym innym!

Z tyłu Hugo szturchnął Maria w ramię.
-Ty widzisz i słyszysz to co ja?-spytał szeptem.
-Aha-przytaknął Mario. -Ta Polska to jednak dziwny kraj... Jeszcze tego by brakowało, żeby mnie rozpoznali...
Przyjaciel poklepał go po kolanie.
-Nie martw się, stary. Myślę, że nam to nie grozi.

Po kilkudziesięciu minutach dotarli na miejsce. Dan zdążył napisać kilka dedykacji dla całej rodziny Adama. Zrobili sobie nawet pamiątkowe zdjęcie.

W sieni hotelu odnaleźli błogosławiony chłód.
-No, chłopaki!-Dan zatarł ręce. -Ogarniemy się trochę, zjemy coś i ruszamy w miasto!