CZĘŚĆ ÓSMA
Kanada, zima 2012 r.
Pierre starał się nie myśleć. W takich chwilach jak ta nie wiedział co
ze sobą zrobić. Wspomnienia przytłaczały go i sprawiały ból. Oparł głowę
o zagłówek kanapy i przymknął powieki. Niechciane obrazy znowu zaczęły
przemykać mu przed oczami. Jeden po drugim i tak bez końca, były
nieustającą torturą. Lorie roześmiana, Lorie wpatrująca się w niego z
zachwytem, kiedy po raz pierwszy wyznawał jej miłość... Miał wrażenie,
że serce pęknie mu z bólu. To nieprawda, że czas pomaga zapomnieć.
Jego serce od kilku lat było jedną wielką jątrzącą się raną, która nie dawała wytchnienia nawet na chwilę.
Jadł, śmiał się, żył... Ale co to było za życie? Przyjaciele wspierali
go jak tylko mogli, ale oni też mieli swoje sprawy. Odchodzili, a wtedy
Pierre zostawał sam. Sam ze swoim cierpieniem. Sam u kresu wyjścia.
Przez te dwa lata rozważał kilkakrotnie możliwość skończenia ze sobą.
Zawsze jednak coś go powstrzymywało. Wiedział jak bardzo skrzywdziłby
tym bliskich sobie ludzi i ta świadomość sprawiała, że nadal żył, nadal
walczył. Samobójstwo byłoby zbyt proste. Zbyt egoistyczne.
Wstał z kanapy i podszedł do okna. Na zewnątrz było już zupełnie ciemno.
Mrok otulał wszystko niczym ciepła kołdra. Płatki śniegu spadały z
nieba, wirując i lśniąc jak małe diamenty, by końcu spaść na ziemię i
obrócić się w nicość. Wsparł czoło o szybę, czując jak przyjemnie
chłodzi mu skórę i westchnął. Nie lubił wieczorów takich jak ten. Czas
dłużył się w nieskończoność, a w domu panowała przerażająca cisza, która
raziła jego uszy. Pierre podszedł do szafki, gdzie stała wieża, wybrał
pierwszą z brzegu płytę, wsunął ją do odtwarzacza. Z głośników popłynęły
łagodne dźwięki trąbki. Chris Botti wygrywał kolejną smutną piosenkę o
miłości. Zawodząca melodia pasowała do tego jak się czuł. Oczy miał
zupełnie suche. Wszystkie łzy wylał dawno temu. Teraz czuł już tylko
pustkę, był wypalony. Jego wzrok przykuła karafka z whiskey. W myślach
usłyszał zrzędzenie Mario, który na pewno zbeształby go. Pierre
uśmiechnął się bezwiednie. Kochany Mario.
To będzie taka moja mała tajemnica-pomyślał. Wziął szklaneczkę, karafkę i
przeniósł się przed kominek. Buzował w nim ogień dający Pierre'owi
ciepło i poczucie bezpieczeństwa. Polana wesoło trzaskały, zupełnie nic
nie robiąc sobie z zawodzenia trąbki. Rozsiadł się wygodnie w fotelu i
nalał sobie wódki. Nie był alkoholikiem, po prostu czasami musiał się
znieczulić.
Ciepło bijące od ognia połączyło się z ciepłem, które rozlewało się po
gardle Pierre'a i spływało powoli do żołądka. Patrzył wprost na
płomienie, a jego myśli dryfowały łagodnie.
Pamiętał jak wraz z Lorie spędzali długie godziny przed tym kominkiem,
śmiejąc się, sącząc wino i rozmawiając. Mieli wiele wspólnych tematów,
kiedy Pierre po raz pierwszy miał okazję z nią porozmawiać, poczuł, że
spotkał bratnią duszę. Byli nie tylko kochankami, ale również
przyjaciółmi. Tego brakowało mu najbardziej-tych rozmów, jej śmiechu,
tego jak co rano budziła go pocałunkiem. Myślał wtedy, że jest panem
świata. Wiele razy przeklinał Boga za to, że odebrał mu wszystko, sens
życia.
Dzień wypadku pamiętał tak, jakby zdarzyło się to wczoraj. Odpoczywał
właśnie po wyczerpującym koncercie w Brukseli, kiedy zadzwonił telefon.
Ogarnęło go złe, niczym nieuzasadnione przeczucie. Gdy usłyszał w
słuchawce szloch Helene, matki Lorie jego serce zamieniło się w bryłę
lodu. Z każdym kolejnym słowem ta była zaczęła rozpadać się na miliony
kawałków, których już nigdy nie uda mu się poskładać. Nie mógł nawet jej
zobaczyć! Najbardziej w świecie pragnął ujrzeć po raz ostatni ukochaną
twarz. Tymczasem również to mu odebrano.
Pusta szklanka wysunęła się Pierre'owi z ręki i z hukiem uderzyła o
dębową podłogę, roztrzaskując się na wiele drobnych, ostrych jak brzytwa
odłamków. Nie zwrócił na to uwagi. Nadal siedział wpatrzony w
płomienie, a po jego twarzy po raz pierwszy od wielu miesięcy ciekły
gorące łzy, sprawiając umęczonej duszy choć krótkotrwałą ulgę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz