poniedziałek, 19 sierpnia 2013

"Nowe początki" (tytuł roboczy) - cz.12.

CZĘŚĆ DWUNASTA
 

Kanada, zima 2012 r.
 

Nastrój Pierre'a był ostatnio równie zmienny jak pogoda w Kanadzie-czasami sypał śnieg, ale już po kilku chwilach Matka Natura sprawiała, że ukazywało się słońce, zamieniając wszystko wokół w iskrzące diamenty.
Dziś był jeden z tych gorszych dni. Ciężkie, ciemne chmury zasnuwały niebo, wisząc tak nisko, że zdawało się, iż dotykają ziemi. Zapowiadało się na niezłą zadymkę. Pierre był jednak przygotowany i na tę ewentualność. Rano wyskoczył na zakupy do pobliskiego sklepiku, a później narąbał drewna. Zgrabne szczapy leżały teraz przy kominku, napełniając salon cudownym zapachem lasu.
Po zrobieniu tego wszystkiego Pierre rozsiadł się wygodnie na kanapie i zaczął bawić się swoim blackberry. Zastanawiał się czy zadzwonić do przyjaciół. Powinni już dolecieć-mruknął, wybierając jednocześnie numer Daniela. Przyjaciel odebrał po trzecim sygnale. Dźwięk jego głosu uspokoił Pierre'a. W słuchawce słyszał hałas. Dan i reszta ekipy musieli znajdować się jeszcze na lotnisku.
-Cześć, wielkoludzie! Co tam u ciebie słychać?-zapytał wesoło Daniel.
Pierre uśmiechnął się pod nosem.
-OK. Szykuje się niezła śnieżyca. Wieczorem rozpęta się tu małe piekiełko.
W słuchawce rozbrzmiał chichot.
-Chyba powinienem podziękować Mariowi za to, że mnie stamtąd wyciągnął-wyznał Dan konspiracyjnym szeptem.
-Niedługo się zamienimy, kochaniutki!-odparł wesoło Pierre.
W odpowiedzi usłyszał parsknięcie.
-Nie zabierzesz mnie ze sobą?-w głosie Daniela zabrzmiał udawany wyrzut.
Pierre roześmiał się cicho.
-Pomyślę o tym. Jak tam goryl i kwiatuszek? Musieliście po drodze czyścić spodnie.
-Ha ha ha-rozległ się głos Maria.
Pierre słyszał jak menager domaga się od Daniela telefonu, kiedy już go dostał, wokalista przezornie odsunął sluchawkę od ucha zanim zaczęły dobiegać z niej wrzaski Maria.
-Tak się składa, że nikt nie puścił pawia, wielkoludzie! Za to przez tego pacana Daniela wzięto nas za gejów!
Pierre słysząc te słowa zaczął chichotać.
-Co wy tam wyrabialiście? O Matko!-zdołał wykrztusić.
-Spytaj pacana-odparował Mario.
W tle słychać było śmiech Dana i dziki rechot Hugo.
-Pogadamy jutro przez skype'a, to ci wszystko dokładnie opowiem-kontynuował Mario. -W każdym bądź razie mam przez nich zszarganą reputację. Musisz szukać sobie nowego menagera, wielkoludzie!
Pierre westchnął.
-Myślę, że obędzie się bez tak drastycznych środków, kwiatuszku. Daj mi Hugo, OK?
Wokalista często miał wrażenie, że jego ochroniarz jest "najnormalniejszy" z tej trójki. W skrytości ducha liczył, że nie pozwoli im narobić głupstw.
-Cześć, bracie!-usłyszał uradowany głos przyjaciela. -Jak żyjesz bez swoich trzech nianiek?
Pierre parsknął śmiechem. Hugo był niesamowity.
-Wyobraź sobie, że całkiem dobrze, ale brakuje mi was, gorylu-wyznał i wyobraził sobie wyraz oczu Hugo. Zrobiło mu się jakoś miło na sercu.
-Nam ciebie też-odparł Hugo. -Zobaczysz, że szybko wrócimy. Masz pełną lodówkę? Sprawdzałem prognozy dla Kanady. Może cię zasypać.
-Dzięki za troskę-powiedział Pierre miękko. -Mam wszystko. Kończę, gorylu. Muszę jeszcze coś załatwić. Opiekuj się Danem i kwiatuszkiem.
-Nie dam im się pozabijać, jeśli o to ci chodzi-odpowiedział Hugo ze śmiechem.
-Uważaj na siebie! Pogadamy jutro. Pa, pa.
-Pa-odparł ochroniarz i rozłączył się.

****

Pierre wsunął telefon do kieszeni dżinsów. Do drugiej włożył portfel, narzucił na siebie płaszcz i wyszedł. Zawrócił jednak w połowie drogi do samochodu, bo uświadomił sobie, że nie zamknął domu. Prawdopodobieństwo, że ktoś go okradnie było małe, ale mieszkając w Montrealu Pierre wyrobił u siebie nawyk zamykania drzwi na klucz.
Klucze wylądowały więc obok telefonu. Teraz był gotowy do drogi.
Szyby land rovera pokrył szron. Pierre miał tylko nadzieję, że wóz zapali bez problemu. Ostatnio często silnikowi zdarzało się zakaszleć i zgasnąć. Tak też było tym razem.
-No, staruszku-powiedział Pierre i poklepał czule wóz po desce rozdzielczej. -Nie rób mi tego... Obiecuję, że przy najbliższej okazji odstawię cię do warsztatu.
Samochód chyba uwierzył w jego zapewnienia, bo za drugim razem zapalił. Pierre'owi zdawało się nawet, że rzęzi mniej niż zwykle.
Do najbliższego miasteczka miał jakieś piętnaście kilometrów. Przy obecnym stanie dróg zleci jakieś pół godzinki w jedną stronę-pomyślał.
Pogoda była nieciekawa, zadymka zbliżała się wielkimi krokami. W samochodzie było zimno jak w lodówce, więc Pierre odkręcił na ful ogrzewanie.
Droga upłynęła mu spokojnie w towarzystwie Elvisa Presley'a wyśpiewującego swoje największe przeboje.

Zatrzymał się przy kwiaciarni i szybkim krokiem wszedł do środka. Wewnątrz nie było wielu klientów, tylko jakaś młoda dziewczyna oglądała storczyki. Pierre pozdrowił ją skinieniem głowy, a ona odpowiedziała uśmiechem. W Sherbrooke nikt nie reagował na niego histerycznie. Dla mieszkańców nie był Garou, lecz po prostu Pierre'm-chłopakiem z sąsiedztwa, któremu w życiu się poszczęściło i mógł robić to, co kochał. Sodówa nigdy nie uderzyła mu go głowy.
Za ladą nie było nikogo.
-Marie?-zawołał sprzedawczynię. -Jesteś tam?
-Pierre? To ty?-zapytała starsza pulchna kobieta dobrze po sześćdziesiątce, wychodząc z zaplecza.
Pierre'a znała od dziecka i nieraz zdarzało jej się zmieniać mu pieluchę, kiedy był mały.
-Moja kochana kwiaciarka! Piękna jak zwykle-rzekł i ujął jej dłonie w swoje ręce, a następnie ucałował serdecznie w oba policzki. Marie zarumieniła się uroczo.
-Już myślałam, że o mnie zapomniałeś!-powiedziała z przyganą.
W oczach Pierre'a pojawiło się szczere zdumienie.
-Jak mógłbym o tobie zapomnieć? Kocham cię odkąd tylko pierwszy raz posypałaś mi pupę talkiem.
Marie roześmiała się zaskakująco młodym, dźwięcznym śmiechem.
-Na to liczę-odparła i pogłaskała go matczynym gestem po policzku. -Co u ciebie? Schudłeś!
-W porządku. Za parę dni lecę do Polski.
-To świetnie!-ucieszyła się. -Mam na zapleczu pyszną szarlotkę. Zapakuję ci kawałek.
Pierre przyłożył sobie dłoń do serca.
-Bóg mi świadkiem, Marie-jesteś aniołem!
-Nie pleć głupstw-zbeształa go i nadal się rumieniąc zniknęła na zapleczu.
Po chwili wróciła ze zgrabną paczuszką i wręczyła ją Pierre'owi. Ten ucałował ją po raz kolejny.
-Co cię do mnie sprowadza?-zapytała. -Zapach mojej szarlotki nie niesie się aż tak daleko.
Pierre pokręcił przecząco głową.
-Chcę kupić kwiaty. Białe lilie.
Twarz Marie zasępiła się po tych słowach. Położyła rękę na jego dłoni.
-Jedziesz na cmentarz?
-Tak-odparł. Smutek w jego głosie i oczach sprawił, że serce ścisnęło jej się z żalu.
Widząc wyraz jej twarzy dodał:
-Nie martw się o mnie. Daję radę.
Chcesz przekonać mnie czy siebie?-już miała spytać, ale w końcu nie powiedziała nic. Wybrała najpiękniejsze kwiaty, w przeciągu kilku chwil zrobiła z nich cudowny bukiet i wręczyła go Pierre'owi. Mężczyzna zapłacił, w biegu przesłał jej kolejnego całusa i wyszedł.

****

Cmentarz znajdował się niedaleko kwiaciarni. Teraz ze względu na wszechogarniające zimno był prawie opustoszały. Większość nagrobków pokrywał biały puch. Iglaste krzewy rosnące przy niektórych grobach zginały się wpół przy mocniejszych podmuchach wiatru.
Grób Lorie położony był nieco na uboczu. Prosty pomnik z różowego marmuru tonął w śniegu. Pierre otrzepał go i ułożył na płycie kwiaty.
-Witaj, najdroższa-szepnął. -Przepraszam, że tak długo mnie nie było. To nie dlatego, że...o tobie zapomniałem-głos mu się załamał. -Wybacz mi-dodał i zapatrzył się na zdjęcie przytwierdzone do płyty nagrobnej.
Często ją odwiedzał. Miał wtedy irracjonalne wrażenie, że jest bliżej niej. Przez pierwsze tygodnie po śmierci Lorie praktycznie nie opuszczał cmentarza. Nie jadł, nie spał. Przyjaciele musieli go stamtąd wyciągać siłą. Nie zawsze jednak im się to udawało. Pierre stawiał opór. Mówił, że ich nienawidzi. Wtedy zresztą nienawidził wszystkich, a najbardziej samego siebie. Nie rozumiał, dlaczego to ona musiała zginąć w tym przeklętym wypadku, dlaczego los nie zabrał jego. Nie wiedział ile czasu tam spędził. Zaczęło się robić szaro. Śnieżyca nadchodziła wielkimi krokami. Z ciężkim sercem Pierre odwrócił się i odszedł.

Do domu dotarł akurat wtedy, gdy pierwsze wielkie płatki śniegu zaczęły spadać z nieba, a wiatr wył przerażająco.
Zaparkował wóz w garażu, wziął prezent od Marie i poszedł rozpalić w kominku. Wesoły trzask polan sprawiał, że w domu nie było tak cicho. Lecz nawet iskierki ognia odbijające się w oczach Pierre'a nie sprawiły, że zagościło w nich ciepło. Wręcz przeciwnie-nadal były smutne...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz