poniedziałek, 19 sierpnia 2013

"Nowe początki" (tytuł roboczy) - cz.18.

CZĘŚĆ OSIEMNASTA
 
Kanada, zima 2012 r.
 

Koszule są, dżinsy są, marynarki są, gatki są, skarpetki też... Hmm, to czemu wciąż wydaje mi się, że czegoś zapomniałem?
Pierre od godziny medytował nad walizką kosztem swojego śniadania. Cały czas prześladowała go myśl, że czegoś nie zapakował. Podrapał się po głowie i bezradnym spojrzeniem ogarnął pobojowisko, które jeszcze rano było jego sypialnią. Teraz panował tam totalny chaos.
Pokój był duży, ściany pokrywała dębowa boazeria. Przez wielkie panoramiczne okno wychodzące na zachód Pierre mógł podziwiać las i widoczne w oddali ośnieżone szczyty gór. Śnieg padał nieustannie od kilku dni okrywając wszystko białą, puszystą kołdrą. Widok za oknem nieustannie przypominał mu jak w długie jesienne wieczory siadywali z Lorie na tarasie z kubkami kawy albo kieliszkami wina w ręce i patrzyli na gwiazdy. Miliony gwiazd. Pierre uważał, że w żadnym innym miejscu na ziemi nie było ich tak wiele i nigdzie nie świeciły tak jasno tak tutaj.
Zrobiło mu się żal. Żal siebie, Lorie, jej rodziny i przyjacioł. Wszyscy za nią tęsknili. Poczuł jak ogarnia go nostalgia z lekka podszyta smutkiem i tęsknotą. Był pewien, że zaraz nadejdzie znajomy ból. Kiedy go nie poczuł zamrugał kilka razy zdziwiony i spostrzegł, że od paru minut gapił się jak zahipnotyzowany na drzewa za oknem.
Może pora zacząć żyć, a nie tylko egzystować jak do tej pory?
Uśmiechnął się do swoich myśli.
Tak, to najwyższa pora.

Uśmiech nie schodził mu z twarzy nawet wtedy gdy zobaczył ślady psich łap na narzucie i Szarego siedzącego ze śmiesznie przekrzywionym łepkiem na środku łóżka.
Boże, czy psy myślą? Jeśli tak, to ten musi mieć mnie za wariata.
-Pomógłbyś mi, a nie rozwaliłeś się na moim, podkreślam MOIM łóżku! Podobno pies jest najlepszym przyjacielem człowieka!
Szary zaszczekał na potwierdzenie tych słów.
Pierre uniósł jedną brew.
-Cieszę się, że się ze mną zgadzasz, a teraz won, w kuchni czeka micha- zakomunikował.
Pies zeskoczył z łóżka wywijając przy okazji piruety, gdy łapki zaczęły mu się ślizgać po wypastowanej podłodze i obrał kurs na kuchnię.
-Za chwilę jedziemy do Marii. Posiedzisz tam parę dni, więc bądź grzeczny- zawołał za oddalającym się szarym kłębkiem futra Pierre.
Cholera, w dalszym ciągu nie wiedział czego zapomniał. Laptop, komórka, papierosy, słuchawki i książka były już w podróżnej torbie. Hmm.
Eureka! Kosmetyczka!
Laski nie lecą na śmierdzących wilkołaków- przypomniał sobie słowa Maria.
Kup sobie jakąś porządną wodę po goleniu, żebym nie musiał się za ciebie wstydzić!
Nie mógł się doczekać aż usłyszy zrzędzenie swojego menagera. Naprawdę było z nim źle. Jeszcze raz spojrzał na ciuchy zajmujące każdy wolny kąt.
Po kiego diabła ma dwadzieścia marynarek? Taaa, jasne. Mario.
Zegarek wskazywał dziesiątą dwadzieścia trzy. Samolot odlatywał o pierwszej, a na lotnisko mieli ładny kawałek drogi.
Łyknął zimnej kawy i odstawił kubek na stolik. Postanowił posprzątać po powrocie.
-Zbieraj się, mały!- zawołał narzucając płaszcz. -Musimy już jechać.
Szczeniak zaskomlał i ze spuszczoną głową przydreptał do Pierre'a. Ten wziął go na ręce i podrapał za uszami.
-Nie martw się- mruknął. -Te kilka dni szybko zleci. Ani się obejrzysz, a już będę z powrotem.
Szary uniósł łepek i wpatrywał się w mężczyznę złotymi oczami.
-Och, ty flirciarzu!- Pierre zaśmiał się i zmierzwił mu sierść. -Ja też będę tęsknił. Ale jakie jest życie piosenkarza i jego psa- wzruszył ramionami. -Pancio musi zarobić na michę i fajki. A teraz spadajmy stąd, jest naprawdę późno.


"Nowe początki" (tytuł roboczy) - cz.17.

CZĘŚĆ SIEDEMNASTA
 
 Kanada, zima 2012 r.
 

Dzyń- dzyń!
Cholera.
Dzyń- dzyń!
Cholera! Cholera! Cholera! Psa mi budzą!
Pierre przetarł zaspane oczy, niechętnie wystawił głowę spod ciepłego pledu i zaczął gorączkowo poklepywać kolorowe poduchy leżące na kanapie w poszukiwaniu komórki. Ray Charles właśnie śpiewał o swojej ukochanej Georgii.
Uwielbiam cię, Ray, ale mógłbyś się już zamknąć!
Jest!- Pierre spojrzał na zegarek znajdujący się na wyświetlaczu telefonu, który właśnie cudownie się odnalazł- było dziesięć po pierwszej. Nad ranem.
Pozabijam ich wszystkich i rzucę Szaremu na pożarcie!
Szczeniak jakby rozumiejąc, że on nim mowa otworzył jedno oko i- Pierre mógłby przysiąć- spojrzał na niego z dezaprobatą.
-Mądry pies!- Pierre poklepał go po głowie. -Dostaniesz trzy pary butów do gryzienia jak tylko moja ekipa wróci, w tym jedne od Gucciego.
Szary ziewnął wyraźnie niezainteresowany.
-Gucci odpada? OK, zapytam kwiatuszka czy ma jakieś buty od Prady.

Dzyń-dzyń.
Telefon zabrzęczał, a potem Ray znowu o sobie przypomniał. Pierre powoli zaczynał mieć dość Georgii.
Westchnął i przesunął palcem po ekranie blackberry.
-Słucham- warknął.
-Wielkoludzie, to ty?- Hugo był rześki jak skowronek.
-Ja.
-Jakoś dziwnie brzmisz- zmartwił się Hugo. -Wszystko w porządku?
Pierre zacisnął zęby. Miał ochotę kogoś pogryźć.
-Brzmię jak każdy normalny człowiek, który zostaje obudzony w środku nocy przez swojego durnego ochroniarza!
Hugo zachichotał.
-I z czego cieszysz tę paszczę? Jeszcze raz i wylatujesz!
W słuchawce rozległ się stłumiony dźwięk. Pierre dałby sobie rękę uciąć za to, że cała zgraja zwija się teraz ze śmiechu.
-Ostrzegałem- w niskim głosie wokalisty wyraźnie pobrzmiewała groźba.
-Stul buźkę, wielkoludzie- Hugo nic sobie nie robił z irytacji przyjaciela.
-Nie jestem sam!- ponownie warknął Garou. Oczyma wyobraźni już widział jak Hugo rozdziawia usta ze zdziwienia.
Ochroniarz zagwizdał.
-Czyżbyś był na jakimś spacerku, który zakończył się w twoim łóżku?
-Gorylu- wycedził Pierre- czy to, że wyprowadzam psa na spacer i śpię z nim, a raczej on śpi na mnie, oznacza, że muszę go pieprzyć?
Hugo kaszlał i krztusił się śmiechem.
-Wielkoludzie, przecież ty nie masz psa!- wykrztusił, gdy złapał w końcu oddech.
Pierre westchnął.
-Od wczoraj mam.
-Super!- ucieszył się
Hugo. -Chętnie go poznamy. Na powitanie mógłby na przykład obsikać Mariowi spodnie. W tle rozbrzmiało siarczyste przekleństwo menagera Garou, a potem coś w stylu "Zaniosę go do Pekińczyka i przerobię na zupkę!".
Wokalista uśmiechnął się szeroko. Hugo jak nikt umiał go rozbroić.
-Szary lubi buty- stwierdził wesoło.
-Ma gust, nie ma co!
-Owszem, dobra, gorylu, a teraz do sedna. Chcę wrócić na moją kanapę. Czemu dobijasz się do mnie o tak nieboskiej porze?- Pierre był zaciekawiony.
-Upps. Zapomniałem o różnicy czasów. W Polsce jest późne popołudnie. Słonko sobie świeci...
Pierre wzniósł oczy do nieba, błagając Najwyższego o cierpliwość.
-Nic dziwnego. Matma nigdy nie była twoją najmocniejszą stroną, stary- zadrwił.
-Pfff, wypraszam to sobie- Hugo udał oburzonego. -Sadź dalej takimi tekstami, a niczego się nie dowiesz.
Pierre uśmiechnął się półgębkiem.
-Przepraszam, moja kochana małpeczko. A teraz wysłówże się wreszcie.
-Mamy wokalistkę! Możesz przyjeżdżać!- entuzjazm Hugo udzielił się również Pierre'owi.
-Szybcy jesteście!
-Szybcy i wściekli! Vin Diesel wymiata!- ochroniarz zachichotał. -Marta jest śliczna, mądra i ma bardzo cięty języczek- wyjaśnił uprzedzając kolejne pytanie Pierre'a.
-Zapowiada się ciekawie. Dobrze śpiewa?
-Na pewno nie tak jak koza.
-Jak kto?- zdziwił się Pierre.
Hugo westchnął.
-Większość lasek, które przesłuchaliśmy brzmiały jak kozy.
Wokalista pokręcił głową i parsknął zaraźliwym śmiechem. Szary zaskomlał cicho niezadowolony z tego, że ktoś go znowu budzi.

Gdy już się uspokoił, zapytał:
-Ty i Mario zostajecie, prawda?
Ochroniarz przytaknął.
-Dzięki za cynk, gorylu. Dasz mi Dana?
-Dobra- Hugo podał słuchawkę wokaliście.
-Danny?
Na ustach Daniela pojawił się uśmiech.
-Witaj, wielkoludzie. Jak się masz?
-W porządku- odparł Pierre. -Dan, chcę cię o coś zapytać...- mężczyzna zawahał się.
-Wal.
-Słuchaj, Dan, wiem, że nie mam prawa o to prosić, bo pewnie jesteś już zmęczony i zabieram ci urlop...
-Chcesz, żebym został?- Daniel przerwał potok słów Pierre'a.
-Bez ciebie to nie będzie to samo.
Dan uśmiechnął się czując ciepło w okolicy serca.
-Już myślałem, że nigdy o to nie zapytasz- Danny zachichotał. -Czterej muszkieterowie znowu w akcji!

"Nowe początki" (tytuł roboczy) - cz.16B.

CZĘŚĆ SZESNASTA

***
Mieszkanie Marty wyglądało co najmniej tak, jakby przeszło przez nie tornado trzeciej kategorii. Wszystkie szafy były pootwierane na oścież, na podłodze, kanapie, krzesłach, a nawet kuchennym blacie walały się ubrania.
-W co ja się ubiorę?- jęknęła dziewczyna.
Kaśka słysząc to parsknęła śmiechem. Rude loki zatańczyły jej wokół twarzy.
-Nie śmiej się ze mnie!- Marta była na krawędzi załamania nerwowego.
-Nie mam co na siebie włożyć. Nie idę na żaden cholerny casting. I tak nie mam szans- wyrzuciła z siebie jednym tchem.
-Niezła jesteś- Kaśka nawinęła jeden lok na palec, potem puściła go i ku jej wielkiemu utrapieniu patrzyła jak zwija się z powrotem w ciasną sprężynkę. -Żeby tak na jednym oddechu... Fiu, fiu, kochana, masz parę w płucach.
Dziewczyna spiorunowała ją wzrokiem, lecz przyjaciółka nic sobie z tego nie robiąc z gracją zeskoczyła ze stołu i pogłaskała Martę po głowie.
-Nie bój nic, ciocia Kasia zaraz coś na to poradzi.
W ciągu pięciu minut dziewczyna skompletowała ubiór przyjaciółki. Dżinsy rurki, biała koszulowa bluzka i szmaragdowy żakiet podkreślający kolor tęczówek Marty już czekały by je włożyć.
-Ubieraj się- Kaśka wepchnęła Marcie ciuchy w ręce i kopniakiem skierowała ją do łazienki. -Masz trzy minuty. Potem osobiście się tobą zajmę.
Marta stanęła na baczność i zasalutowała.
-Tak jest, panie generale.
-Spocznij i rusz wreszcie ten swój świetny tyłek do łazienki.
-Kocham cię- Marta uściskała przyjaciółkę. -Mimo, że czasami mam ochotę cię przełożyć przez kolano i sprać tak, że przez tydzień spałabyś na stojąco.
Kaśka odchrząknęła, żeby ukryć wzruszenie.
-Zostały ci dwie i pół minuty.



***
-Która to?- Hugo był już zmęczony.
-Chyba dwudziesta.
-Boże...- westchnął Dan. -Myślałem, że Polki lepiej śpiewają.
-Też tak sądziłem- kwaśno przyznał Mario. -Ta ostatnia miała głos jak... Trudno to określić- wzdrygnął się.
-Jak koza?- usłużnie podsunął Dan.
Hugo energicznie pokiwał głową i poczuł igiełki bólu wbijające mu się w kark. Za długo siedział na tym pieprzonym krześle. Miał dość castingów na najbliższe dziesięć lat. Już on powie wielkoludowi, co o tym myśli! Równie dobrze mogli wybrać się do zoo. Z pewnością spędziliby tam milej czas.
-Jak koza- potwierdził. -Masz cholerną rację, Danny.
-Ile jeszcze?- Daniel stłumił ziewnięcie.
Mario przeciągnął się aż coś chrupnęło mu w krzyżu i postukał długopisem w leżącą przed nim gęsto zadrukowaną kartkę.
-Według listy czterdzieści osób.
Dan oparł głową na złożonych dłoniach i tym razem ziewnął głośno.
-Przepraszam, chłopcy, ale zaraz zasnę, a ta koza będzie mnie nawiedzała w najgorszych koszmarach. Idę po kawę. Chcecie coś?
-Taaa. Przynieś od razu pół litra. Podobno Polska słynie z mocnych trunków- zadrwił ochroniarz.
Brwi Dana jakby żyjąc własnym życiem powędrowały w górę.
-Mało ci po wczorajszym?
-Hugo ma rację- wtrącił Mario. -Dopraw czymś tę kawę, bo na trzeźwo tego nie zniosę.
-Bez jaj- zaśmiał się Dan. -Nawalimy się po przesłuchaniu czterdziestu kolejnych kóz. Skoczę po ciastka.

***
Trzydzieści dziewięć kóz później

Marta wbiegając do uniwersyteckiego gmachu po raz setny zerknęła na zegarek. Była jedenasta. To będzie cud, jeśli jeszcze kogoś tam zastanę, pomyślała. Autobus rozkraczył się trzy przecznice od upragnionego celu i połowę trasy dziewczyna musiała gnać piechotą. Teraz zgrzana i spocona z lubością szła chłodnym korytarzem w kierunku auli, ocierając chusteczką mokre czoło.
Dzięki Bogu, że darowałam sobie makijaż, mruknęła. Od rana zżerały ją nerwy. Miała wilgotne dłonie, a serce waliło jej jak młotem. Nie zrób z siebie jeszcze większej kretynki, niż jesteś. Nie zrób z siebie idiotki, powtarzała jak mantrę. Odetchnęła głęboko, wytarła ręce o dżinsy i zapukała do drzwi.

***

-Zaraz się rozpłaczę- Mario objął głowę oburącz dłońmi, jakby bał się, że w innym wypadku rozpadnie się ona na kawałki. -Jeszcze jedna... Moje biedne uszy...
Hugo łyknął kawy i odstawił kubek z hukiem na stół. Mario miał rację z tymi uszami. Sam czuł, że jego bębenki tylko dzięki iście heroiczemu wysiłkowi są jeszcze w całości. Przymknął na moment oczy i podjął decyzję.
-Jesteśmy facetami, prawda? Weźmy to na klatę.
Menager Garou posłał mu zrezygnowane spojrzenie.
-Czyli nie udajemy, że nas nie ma?- zapytał.
Hugo pokręcił głową.
-Proszę wejść!- zawołał Mario, a potem pochylił się i wyszeptał Hugo do ucha:
-Robimy to na twoją odpowiedzialność.

***

-Witam panów- zaczęła Marta nienaganną francuzszczyzną
Mario uniósł wzrok w pełnym zdumieniu.
-Jak pani na imię?- zaczął.
-Marta- odparła dziewczyna i uśmiechnęła się ciepło.
Po chwili jej wzrok powędrował ku Danielowi, który tępo wpatrywał się w swoje dłonie. Widać było, że całkowicie stracił już nadzieję.
-Daniel Lavoie? To naprawdę pan?
Daniel otrząsnął się z letargu i posłał jej słaby uśmiech. Powoli zaczynał logicznie myśleć.
-To ja- przyznał. -Ma pani bardzo ładny akcent.
Marta zachichotała, nagle wróciła jej śmiałość.
-Po pana minie oraz po minach pańskich kolegów poznaję, że przesłuchanie nie było zbyt owocne.
-Ma tupet- wymruczał Hugo wpatrując się w nią z uśmiechem, który w jego mniemaniu mial być uwodzicielski. -Lubię takie. Szkoda, że nie jest ruda.
-A ja lubię jak ktoś podrywa mnie w bardziej wyrafinowany sposób- odparowała Marta.
Mężczyzna wybuchnął zaraźliwym śmiechem. Miał ładny, głęboki głos. Pozostali szybko mu zawtórowali.
-Proszę wybaczyć naszemu gorylowi- Mario był coraz bardziej zaintrygowany i wcale tego nie ukrywał. Gdyby był dwadzieścia lat młodszy... Dziewczyna była ładna, świetnie mówiła po francusku i co najważniejsze- miała poczucie humoru.
-Hugo zachowuje się jak ten filmowy King Kong- dorzucił z czarującym uśmiechem.
-Nic nie szkodzi- Marta odchrząknęła, bo nagle zaschło jej w gardle. Od rana niczego nie piła.
-Może podam pani kawę?- w oczach Hugo pojawiły się diabelskie ogniki.
-Chętnie.
Ochroniarz nalał napoju do kubka i podał dziewczynie. Ta upiła łyk i zaczęła się dusić.
-Kawka...z...prądem?- wykrztusiła, chwytając się za gardło.
Daniel roześmiał się na cały głos.
-Drodzy państwo-zaczął uroczyście- ogłaszam, że mamy remis. Czas na decydujące starcie.


***

Marta śpiewała "Sous le vent" setki razy. Zamknęła oczy i po prostu popłynęła. Miala przyjemny, niski głos. Słychać było, że nie jest profesjonalistką, ale drobne techniczne szczegóły można nadrobić.
Mario spojrzał na przyjaciół szukając w ich oczach aprobaty. Gdy obaj skinęli głowami uśmiechnął się szeroko i ku zdumieniu wszystkich ucałował Martę w oba policzki.
-Wśród stada kóz znaleźliśmy prawdziwą perłę. Bierzemy panią- zawyrokował.


"Nowe początki" (tytuł roboczy) - cz.16A.

CZĘŚĆ SZESNASTA
 
 Poznań, zima 2012 r.
 

Życie jednak może być całkiem fajne, pomyślał Hugo przeciągając się. Wczoraj nieźle zabalowali, a dzisiaj nie miał nawet kaca. Jestem dzieckiem szczęścia, mruknął i roześmiał się ze swoich jakże przenikliwych wniosków. Marzył o tym, by jeszcze choć na chwilę przymknąć oczy i się zdrzemnąć. Gładka atłasowa pościel kusiła go, a opuszczone ciemne rolety sprawiały, że w pokoju panował przyjemny półmrok i chłód. Idealne warunki do drzemki.
Hugo może i był tylko ochroniarzem Garou i z tego właśnie powodu większość ludzi uważała go za bezmózgiego mięśniaka, ale on sam wiedział, że głowę ma nie od parady. Właśnie stwierdził, że gdyby choć na kilka minut zasnął, to ten maruda Mario swoim gderaniem natychmiast wyrwałby go z łóżka. Co to to nie, obiecał sobie Hugo. Nie dam mu tej satysfakcji. Postanowił zrobić kwiatuszkowi małą niespodziankę. W pełni ukontentowany tym postanowieniem odrzucił kołdrę i przez chwilę leżał nieruchomo rozkoszując się chłodnym powiewem powietrza na swojej skórze. Ludzie, ludzie- zafałszował w rytm sobie tylko znanej melodii- dziękujcie Bogu za klimę!
Zsunął się z łóżka i ponownie naprężył potężne mięśnie. Do pełni szczęścia brakowało mu tylko ognistego seksu z jakimś rudzielcem i filiżanki kawy. Śniadaniem ostatecznie też by nie pogardził. Dwa ostatnie marzenia za krótką chwilę mogły stać się rzeczywistością. Seks zresztą też, niestety trochę później, ale to nic. Długo wyczekiwany cukierek smakuje znacznie lepiej. Tak, Hugo zdecydowanie zbyt długo pościł. Może i kiedyś jakiś uczony wymyśli coś takiego tak celibat wśród ochroniarzy, jednak w tej chwili nie miał się czym przejmować. Potrząsnął głową odpędzając głupie myśli. Czarne włosy od miesięcy proszące się o nożyczki wpadły mu do oczu. Odgarnął je niecierpliwym ruchem osoby przyzwyczajonej do takich drobnych utrudnień i rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu dżinsów. Znalazł je zawieszone na lampie. Wolał nie dociekać jak się tam znalazły. Wciągnął spodnie i poklepał się po kieszeniach w poszukiwaniu papierosów. Obie kieszenie wydały mu się dziwnie wypełnione. W jednej znajdowała się jego komórka, ukochane papierosy i trochę drobnych, a drugiej...portfel Maria. Hugo roześniał się głośno i czule pogładził czarną skórę.
Dzięki ci, Panie- zachichotał. -Widzę, że w pełni popierasz mój plan!
Wyjął z niego kartę magnetyczną otwierającą drzwi pokoju Maria i udał się do barku po dużą butelkę lodowatej wody mineralnej. Z zadowoleniem pociągnął łyk jednocześnie wybierając numer Daniela. Wiedział, że przyjaciel nie wybaczyłby mu, gdyby nie wtajemniczył go w szczegóły akcji.
-Danny?- zapytał, gdy wokalista po piątym sygnale wreszcie odebrał telefon.
-Nie, królewna Śnieżka. Gorylu, wiesz która jest godzina...?- wyjęczał Daniel.
-Trochę po siódmej, Danny, wiem. Musisz do mnie natychmiast przyjść!- dodał tajemniczo, wiedząc, że Dana już pewnie zżera ciekawość.
-Idę- odparł mężczyzna i rozłączył się.
Po kilkudziesięciu sekundach pojawił się w pokoju Huga. Włosy sterczały mu na wszystkie strony, na szczęce miał cień zarostu, a ubrany był w źle pozapinaną koszulę. Jego oczy ciskały gromy.
-Lepiej, żeby to było rzeczywiście coś ciekawego, gorylu- odezwał się nadal schrypniętym po wczorajszej imprezie głosem. -Inaczej przełożę cię przez kolano i złoję ci skórę tak, że własna rodzicielka cię nie pozna!
Hugo z trudem tłumiąć chichot pomachał mężczyźnie przed nosem butelką.
-Spokojnie, stary. Co byś powiedział na prysznic?
Oczy Daniela zwęziły się w wąskie szparki.
-Dzwoniłeś po mnie tylko po to, żeby mi zaproponować mineralną i prysznic? Jesteś durniem i tyle!
Ochroniarz pokręcił głową z niesmakiem.
-Dan, ta whiskey rzuciła ci się na mózg!
-Nie. Denerwuj. Mnie. Gnomie. Jeden- wycedził wokalista.
-Ej!- obruszył się Hugo. -Wykorzystujesz fakt, że cię kocham i bezkarnie wyzywasz mnie od gnomów... To nie fair!
Daniel zupełnie rozbrojony tym wyznaniem uśmiechnął się szeroko i poklepał przyjaciela po ramieniu.
-O.K. Jesteś kochanym gnomem- poprawił się, widząc naburmuszoną minę Huga. -Teraz lepiej?
-Trochę- udobruchany gnom skinął głową.
Dan, któremu poranny zły humor minął jak ręką odjął rozsiadł się wygodnie w jednym z dwóch stojących przy oknie foteli i powiedział:
-Skoro już mamy za sobą poranny rytuał kłótni, to może byś mi w końcu powiedział w jakim celu wyciągnąłeś mnie z łóżka o tak nieboskiej godzinie?
Oczy Huga rozbłysły.
-W końcu mówisz z sensem! Planuję zrobić kwiatuszkowi niespodziankę- wyznał z pewnym siebie uśmiechem podrzucając i łapiąc trzymaną w ręku butelkę. -Polewasz czy kręcisz?
Wzrok Daniela zatrzymał się dłużej na wodzie mineralnej. W mig pojął o co chodzi. Uśmiechnął się chytrze.
-Jasne, że polewam!
 -Tego numeru wam nie wybaczę!- darł się Mario. -Nigdy! Przegięliście! Mało, że wczoraj zaciągnęliście mnie do...do jakiegoś gejowskiego przybytku, gdzie byłe na...napastowany, to jeszcze teraz... No nie- Mario załamał ręce. -Brak mi słów.
Hugo próbował nieskutecznie ukryć śmiech, ale w końcu poddał się i chichotał, trzymając się za brzuch.
-No już, nie gniewaj się na nas, kwiatuszku. Teraz przynajmniej będzie ci chłodniej- głos Dana ociekał słodyczą.
Mario spojrzał na niego spode łba i otrząsnął się niczym przemoknięty pies.
-Wsadź sobie w tyłek ten swój chłód. Zemszczę się- mruknął. -Z Mariem Lefebrve się nie zadziera. To nazwisko budzi ogólny postrach- dodał już głośniej.
-Oczywiście- zgodnie potwierdził Hugo. -Ale ciebie boją się ludzie, którzy cię nie znają, skarbie- poklepał menagera po przyjacielsku po kolanie.
-Niestety- westchnął Mario ciężko, wycierając ręcznikiem krótkie, srebrne włosy. -Po cholerę ja się z wami zadałem?- pokręcił głową i uśmiechnął się cierpko.
-Teraz już za późno na reklamacje- stwierdził Dan przytomnie. -I tak nas kochasz, więc nie marudź.
Mario rozłożył bezradnie ręce.
-Cóż, chłopcy, serce nie sługa.

"Nowe początki" (tytuł roboczy) - cz.15.

CZĘŚĆ PIĘTNASTA
 


Kanada, zima 2012 r.
 

-Radzimy państwu zachować ostrożność. Nie wychodźcie bez potrzeby z domu. Ulice już są nieprzejezdne, a intensywne opady śniegu i silny wiatr mogą utrzymać się aż do jutrzejszego wieczora...
Pierre wyłączył telewizor i uśmiechnięta twarz spikera zniknęła. Był ciekaw, co też porabiają jego przyjaciele i trochę się o nich martwił. Osobno każdy z nich potrafił nieźle narozrabiać, a razem stanowili mieszankę iście wybuchową.
Wystukał na klawiaturze swojego blackberry numer Dana i czekał na nawiązanie połączenia. Po upływie minuty nadal nie było sygnału.
-Co jest do cholery?!- mruknął gniewnie i ponownie wybrał numer. Tym razem na wyświetlaczu pojawił się komunikat: "Brak zasięgu".
-Cholera- powtórzył coraz bardziej zirytowany i otworzył laptopa. Odpalił przeglądarkę, modląc się o to, by internet zadziałał. Znowu zobaczył tylko napis: "Próba połączenia z internetem nie powiodła się". Zamknął z trzaskiem komputer i nerwowym krokiem podszedł do okna. Jestem zupełnie odcięty od świata, pomyślał. To cud, że telewizja nadal działała. Na zewnątrz panowały nieprzeniknione ciemności. Śnieg sypał nieprzerwanie od kilku godzin. Słyszał głośne jęki i zawodzenie wiatru. Burza śnieżna wyraźnie przybierała na sile. Rozszalały żywioł pokazywał swoje tajemnicze i groźne oblicze. Pierre objawiał się, że któraś z wysokich, starych sosen może nie wytrzymać naporu wiatru i złamie się z łatwością pękająćej zapałki. Zamieć miała w sobie coś magicznego. Obserwował ją wyraźnie zafascynowany, ale jednocześnie czuł dziwny niepokój. Żeby zagłuszyć wewnętrzny głos szepcący mu coś do ucha, wsunął do odtwarzacza płytę i po chwili dom wypełnił się energetycznymi dźwiękami "Born in the U.S.A.". Podśpiewując razem z Bruce'm ruszył do kuchni po prezent od Marie. Ukroił kawałek, uniósł talerz do nosa i westchnął z zachwytem. Nozdrza wypełnił mu aromat pieczonych jabłek i cynamonu. Szarlotka to jest to, co wilkołaki lubią najbardziej, pomyślał i uśmiechnął się sam do siebie, przesyłając telepatycznie ukochanej kwiaciarce wielkiego buziaka. Pierwszy kęs sprawił, że przymknął oczy z rozkoszy. Ciasto wprost rozpływało się w ustach.
Zabrał pakunek do salonu, po drodze zgarnął z półki najnowszą powieść Kellermana i usadowił się wygodnie na kanapie, podwijając nogi pod siebie. Piosenka w odtwarzaczu zmieniła się na delikatny i poruszający utwór "Streets of Philadelphi". Pierre nagle poczuł znużenie. Książka była ciekawa, ale czuł jak ogarnia go senność. Dokończył szarlotkę i usiłował skupić myśli na intrydze, którą tym razem pisarz zaserwował czytelnikom.
Łagodne fale ciepła płynące z kominka otulały go, a w pokoju unosił się delikatny aromat dębowych szczap. Przetarł oczy dłonią i zmienił pozycję. Nawet nie spostrzegł, kiedy dopadł go sen, a książka wysunęła mu się z rąk i z cichym stuknięciem osunęła się na drewnianą podłogę. Tym razem nic mu się nie śniło...

Pierre'a obudził głośny huk. Rozejrzał się dokoła zdezorientowany, nie mogąc przypomnieć sobie jakim cudem zasnął. Jego wzrok padł na leżącą na ziemi książkę. Podniósł ją i odłożył na niski szklany stolik do kawy. Nie był pewien czy hałas, który usłyszał był rzeczywisty. Mimo to postanowił wyjść na dwór i rozejrzeć się. Gdy otworzył drzwi, lodowate powietrze natychmiast zmroziło go do szpiku kości. Walcząc z wichurą zamknął je i narzucił na siebie płaszcz. Prawie nic nie widział w zacinającym gęsto śniegu, ale szedł dalej. Otulił się szczelniej prochowcem, czując, że za chwilę z jego nosa i uszu pozostaną tylko sople.
Wreszcie dostrzegł zródło hałasu. Ogrodzenie na tyłach domu było uszkodzone, a połowę długości podwórza zajmowała ogromna sosna. Niektóre z gałęzi drzewa dotykały kuchennych okien. Obszedł jeszcze raz dom, sprawdzając czy burza nie dokonała innych szkód. Pierre oświetlając sobie drogę latarką z ulgą stwierdził, że oprócz tego nieszczęsnego drzewa leżącego na jego terenie, nic się nie stało.



Już miał wracać do domu, gdy usłyszał ciche skomlenie. Stanął jak wryty nasłuchując, ale odgłos nie powtórzył się. To pewnie tylko wiatr, mruknął. Jedną nogą był za progiem, kiedy skomlenie ponównie dotarło do jego uszu. Odwrócił się i zaczął uważnie omiatać strumieniem światła teren wokół domu. Na parapecie piwnicznego okna dostrzegł małą szarą kulkę. Okazało się, że to mały szczeniak. Nie zastanawiając się długo schował trzęsące się z zimna zwierzątko pod płaszczem i ruszył z powrotem do drzwi. Zrzucił płaszcz i zostawił go w sieni. Szczeniak cały czas drżał, mimo panującego w domu ciepła i patrzył na niego rozszerzonymi przerażeniem oczami.
-Spokojnie- szepnął Pierre, gładząc miękkie futerko. Serduszko zwierzęcia biło w szalonym rytmie. -Nie zrobię ci krzywdy- dodał łagodnym głosem.
Zdjął z kanapy jedną z poduszek, położył ją przed kominkiem i zostawił tam psa. Sam zaś poszedł do łazienki po ręcznik. Wycierając zwierzę przyglądał mu się uważnie. Szczeniak miał gęstą, szarą sierść, nieco ciemniejszą na grzbiecie. Jego pyszczek był długi i spiczasty. Jednak uwagę przyciągały przede wszystkim duże
żółto- złote oczy o nieco migdałowym wykroju.
-No, mały, musisz mieć w sobie trochę wilczej krwi- stwierdził Pierre. Zwierzak wreszcie przestał się trząść i teraz rozglądał się ciekawie dokoła. Pierre nakarmił go resztą pieczeni i ciepłym mlekiem. Mając pełny brzuszek szczeniak ułożył się wygodnie z nosem opartym na nodze Pierre'a i zasnął.
-Co ja mam z tobą zrobić?- zastanawiał się głośno mężczyzna. Lubił zwierzęta, ale przy jego trybie życia pies nie był najlepszym pomysłem.
-Trudno, stary, na razie musisz tu zostać, a później się coś wymyśli. Teraz obaj jesteśmy uziemieni- dodał, patrząc na śpiącego psa. Nie mając nic lepszego do roboty, Pierre wrócił do przerwanej lektury. Płyta już dawno się skończyła i ciszę mąciło teraz jedynie wycie wiatru i cichutkie pochrapywanie nowego lokatora.


"Nowe początki" (tytuł roboczy) - cz.14.

CZĘŚĆ CZTERNASTA
 


Poznań, zima 2012 r.
 

Na zaparowanej szybie kabiny prysznicowej pojawiła się ręka. Jeden z palców tej kończyny rysował właśnie na szkle kwiatki i serduszka. Ręka ta należała do Daniela, który stojąc pod strumieniami gorącej wody wesoło podśpiewywał pod nosem. Polska zaczynała mu się podobać. Wielkolud miał jednak rację, kiedy wychwalał ten kraj pod niebiosa. Zresztą łatwo było go polubić. Ludzie byli mili, a Poznań atmosferą trochę przypominał mu Montreal. Wizyta tutaj na pewno się uda, myślał. Daniel miał wielką ochotę pójść na całość i zabawić się. Hugo zapewne będzie tym pomysłem zachwycony, a Mario... Coś się wymyśli- Dan zachichotał, dorysowując kolejne serduszka. Chyba na starość zaczynało mu odbijać. Czytał gdzieś, że po sześćdziesiątce ludzie dziecinnieją. Cóż, najwidoczniej dotknęło. Nie był tym jednak jakoś szczególnie zaniepokojony. W razie czego żona potrafiła ustawić go do pionu, a przyjaciele z kolei zawsze umieli sprawić, że czuł się tak, jak gdyby miał kilkadziesiąt lat mniej. W ten sposób jego życie pozostawało w tej cudownej równowadze, która sprawiała, że był bardzo szczęśliwym człowiekiem.
Dan zastanawiał się jak uda mu się wypełnić powierzoną przez Wielkoluda misję. Jednego był pewien- będzie wesoło. Dzisiaj miał zamiar wtajemniczyć w ten niecny plan Huga, liczył na to, że razem z Gorylem coś wymyślą. Zakręcił wodę i otulił się puchowym szlafrokiem. Zegar pokazywał godzinę 17. Na wpół do szóstej Dan umówił się z chłopakami. Mieli zjeść u niego w pokoju kolację, a następnie wybrać się w miasto, by pozwiedzać poznańskie kluby. Daniel już nie mógł się doczekać. Jutro czekał ich casting, ale dzisiaj mogli zaszaleć. Jeżeli Polki śpiewają tak jak wyglądają, to Pierre będzie cholernym szczęściarzem. Hugo i Mario też chętnie zawieszą oko na jakiejś ładnej buzi. Dan postanowił sobie, że będzie skupiał się tylko na umiejętnościach wokalnych i charakterze. Nie chcieli przecież skazać Wielkoluda na jakąś jędzę.
Zerknął ponownie na zegarek i z pewnym rozbawieniem spostrzegł, że jest dzwadzieścia po piątej. Znowu się zamyślił. Ostatnio coraz częściej mu się to zdarzało. Starość nie radość, mruknął i wciągnął dżinsy, rozglądając się jednocześnie po pokoju. Ściany pokrywała kremowa tapeta w kwiaty, a meble miały kolor głębokiego brązu kontrastującego ze spokojnym odcieniem puszystego dywanu przykrywającego większą część drewnianej podłogi. Pokój całkowicie mu odpowiadał. Na stoliku pod oknem stał wazon z długimi, herbacianymi różami i miseczka orzechów. Daniel narzucił na siebie koszulę, wziął kilka i zręcznie wrzucił je do ust. Z przyjemnością stwierdził, że były obtoczone karmelem. Zdążył zjeść jeszcze kilkanaście brązowych kuleczek, kiedy usłyszał pukanie do drzwi.
-Ładujcie się!- zawołał. Był pewny tego, że do pokoju wparują zaraz Mario i Hugo, tymczasem zobaczył przed sobą mocno skonsternowanego młodego kelnera, który pchał wózek z zamówieniem.
-Pprzepraszam, nnie chciałem przeszkadzać-wyjąkał chłopak, czerwieniąc się i patrząc wymownie na rozpiętą do połowy koszulę mężczyzny.
-Ależ to nie to o czym pan myśli!- Dan zachichotał, a skóra kelnera przybrała
odcień bardzo dojrzałego pomidora. -Brałem prysznic...- ciągnął Dan ze śmiechem.
Chłopak zmierzył go uważnym spojrzeniem, zatrzymując wzrok na mokrych po kąpieli włosach Daniela.
-Ja nnaprawdę nie chciałem pprzeszkadzać ani nniczego sugerować- chłopak nadal był niepewny.
Dan machnął ręką i uśmiechnął się.
-Nic się nie stało. Może orzeszka?- zapytał podsuwając mu miseczkę.
-Dziękuję- powiedział już spokojniej chłopak. -Chętnie wezmę kilka.
Dan poklepał go po ramieniu.
-Pierwszy dzień?- spytał domyślnie.
Młody kelner popatrzył na niego z wyrazem pełnego zdumienia w dużych ciemnych oczach.
-Kiedy byłem młody też sobie dorabiałem. Wiem jak to jest- Daniel zaśmiał się.
Chłopak odetchnął głęboko.
-Bałem się, że popełniłem jakąś gafę. Wie pan... Pierwszy dzień w pracy, a tu cos takiego...
-Nic zdrożnego się tu nie działo- Dan puścił do niego oko, dając mu jednocześnie napiwek.
-Nie trzeba...- chłopak zawahał się.
Mężczyzna pokręcił głową, wsuwając mu do ręki pieniądze.
-Na co pan sobie dorabia?- zapytał.
-Studiuję na Akademii Sztuk Pięknych.
-To tym bardziej proszę wziąć napiwek- przekonywał Dan, dorzucając jednocześnie do wcześniejszej kwoty kilka banknotów.
-Dziękuję bardzo- odparł chłopak.
-Jak ma pan na imię?- zapytał Dan już w drzwiach.
-Jestem Karol.
-Bardzo ładne imię. Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy!- Daniel obdarzył go kolejnym szerokim uśmiechem, który tym razem Karol odwzajemnił.
-Chciałbym, żeby tak było. Do widzenia.
-Do zobaczenia!- zawołał za nim Daniel.

Po wyjściu z pokoju Karol dyskretnie rozwinął zwitek banknotów, który dziwnie ciążył mu w kieszeni. Gdy już zobaczył co trzyma w ręku, aż przetarł oczy ze zdumienia. Dwieście dolców uśmiechało się do niego, a on myślał, że śni.


 Mario i Hugo zjawili się chwilę później, wpadając do pokoju z impetem rakiety i bez pukania.
-Coś tu ładnie pachnie!- Hugo pociągnął nosem z zachwytem. Mariowi też ślinka napłynęła nagle do ust.
-Może byście najpierw zapukali, co?- powiedział Daniel, nakrywając do stołu.
-Co by było gdybym był tu z jakąś ładną, młodą Polką?- zażartował.
Mario pokiwał głową i westchnął ze smutkiem.
-Wtedy nie miałbyś już 193 cm wzrostu.
-Jak to?- zdziwił się wokalista.
-Cecilia skróciłaby cię o głowę, stary- łaskawie wyjaśnił menager i wszyscy troje zanieśli się chichotem.
-Dobra, chłopcy, bierzmy się do jedzenia! Laseczki czekają!- Hugo aż zatarł ręce z uciechy, powodując tym kolejny wybuch śmiechu.

Niecałą godzinę później wszyscy trzej stali przed hotelem, czekając na taksówkę. Ich środek transportu spóźniał się i Mario był coraz bardziej wkurzony.
-Ten Adam, który nas wiózł z lotniska to był chyba jakiś wyjątek... Cholera, cholera, cholera! Co za nieodpowiedzialność!- pieklił się.
-Cicho. Nie drzyj się tak, bo cię żadna nie będzie chciała- zgasił go Hugo. Menagera na moment zatkało, chciał coś powiedzieć, jednak zabrakło mu celnej riposty, więc tylko odwrócił się do nich plecami i udał obrażonego.
Samochód nadjechał po dziesięciu minutach. Gdy już wszyscy umościli się wygodnie, kierowca, gruby facet po pięćdziesiątce, zapytał:
-Dokąd?
-What? We don't understand. Can you speak English?- spytał Dan uprzejmie.
Mario uśmiechnął się chytrze, bo właśnie uświadomił sobie, że tym razem uda mu się popisać swoimi umiejętnościami lingwistycznymi.
-Chcemy zabawa- powiedział, uśmiechając się szeroko. -Wie pan, fajna klub dla nas- dodał.
Taksówkarz spojrzał na nich dziwnie.
-Wedle życzenia- mruknął.


Kierowca wysadził ich pod obiecująco wyglądającym klubem o nazwie Różowa Landrynka.
-Nawet tu ładnie- mruknął Mario.
-Mnie też się podoba!- Hugo był zachwycony.-Chodźmy!
-Chwila- przystopował ich Daniel.-Nie wydało się wam, że tamten gość dziwnie na nas patrzył.
Hugo pokiwał głową.
-Może, trochę... Ważne, że nas dowiózł na miejsce. Klub wygląda świetnie. Przyjaciele weszli do środka. Ściany lokalu pomalowane były na głęboki burgund. Wisiało na nich mnóstwo luster, przy których znajdowały się małe lampki. Nadawało to wnętrzu oryginalny charakter. Mario rozejrzał się wokół. -Gustownie urządzony-przyznał.-Chodźmy dalej.
W kolejnym pomieszczeniu odnaleźli barmana. Daniel wsunął się z gracją na wysoki barowy stołek i obdarzył barmana ciepłym uśmiechem.-Poprosimy o gin z tonikiem-powiedział po angielsku.
Barman popatrzył na niego bardzo intensywnie błękitnymi oczami. Jego wzrok wręcz przeszywał.
-Przyszliście razem?
-A nie widać tego?- zapytał Mario nieco opryskliwie.
-Spokojnie- barman ugodowo uniósł dłonie. -Tylko zapytałem... Jaki zaborczy-dodał już po polsku.

Przyjaciele wzięli swoje drinki i przenieśli się na kanapę w rogu sali. W tle cicho śpiewał George Michael. Hugo rozsiadł się wygodnie i westchnął.
-To jest życie! Brakuje tylko jeszcze jakiejś ładnej kobitki...
Mario rozejrzał się.
-Dziwne. Żadnej nie widzę.
-Może w Polsce kobiety zawsze przychodzą na imprezy? Wiecie, żeby mieć lepsze wejście?- Daniel uśmiechnął się.
-Danny, czy ja ci już mówiłem, że ty to masz łeb?- Hugo zachichotał.
-Taaa-kwaśno stwierdził Mario. -Jak sklep, tylko półki puste.
-Powinienem strzelić focha!- Daniel udał urażonego.
-Masz rację, Dan. Powinieneś, ale to w końcu jest nasz Kwiatuszek...- Hugo był bezlitosny wobec Maria.
-Kwiatki to ty będziesz wąchał od spodu, Gorylu, jeżeli się nie odczepisz- menager posłał mu słodki uśmiech i upił łyk ze swojej szklanki. -Powinniśmy ustalić jakąś strategię co do castingu-dodał.
Daniel spoważniał i spojrzał na niego uważnie.
-Co masz na myśli?- spytał.
-Chodzi mi o jednomyślność. Gorylu, ty nie sugeruj się tylko wyglądem, a ty Dan-głosem. Starajmy się patrzeć na całokształt, OK.?
Hugo i Dan skinęli głowami. Z kwestiami organizacyjnymi nikt nie radził sobie lepiej od Maria.

-Mogę się przysiąść?-przyjaciele usłyszeli zadane po angielsku i wypowiedziane głębokim głosem pytanie. Właścicielem tego głosu okazał się wysoki, przystojny szatyn, który teraz patrzył na nich pytająco.
-To impreza zamknięta- oznajmił Mario.
-Cicho, kwiatuszku. Nie bądź nieuprzejmy- zgromił go Daniel surowo. -Zapraszamy.
Mężczyzna uśmiechnął się.
-Jestem Oliwier. A wy?
Hugo przedstawił po kolei wszystkich i zapytał?
-Jesteś Polakiem?
-Tak- przyznał Oliwier. Pochodzę z Poznania. Jesteście ze Stanów?
-Z Kanday.
Oliwier otworzył szeroko oczy ze zdumienia.
-To musieliście mieć bardzo męczącą podróż...-westchnął.
-Nie było aż tak źle. Przyjechaliśmy tu, bo chcemy... Auć!- Mario kopnął ochroniarza pod stołem. -Przyjechaliśmy w sprawach zawodowych- dokończył z uśmiechem. Oliwier zmrużył oczy.
-Rozumiem- mruknął. -Wieczorem chcieliście się rozerwać, tak?
-Właśnie- potwierdził Dan. -Nocne życie Poznania jest fascynujące. Oczy prześlizgnęły się po kolei po współtowarzyszach.
-Jak dobrze chcielibyście poznać to żyjcie?- zapytał.
-Co masz na myśli?- Mario był zaniepokojony.
-Kwiatuszku, nie domyślasz się...?- Oliwier znacząco zawiesił głos, a jego dłoń spoczęła na udzie Maria. Mężczyzna aż podskoczył.
-Co ty robisz do ciężkiej cholery?!- wydarł się.
-Ale jesteś niedotykalski- Oliwier wydął usta.
Hugo i Daniel spojrzeli na siebie zdezorientowani i jakby niepewni czy mają uznać to za głupi żart, czy raczej brać nogi za pas.
-Czemu dobierasz się do naszego kumpla?- wypalił Hugo.
-Kumpla? Wy w Kanadzie dziwnie to określacie. U nas mówi się o takich jak my po prostu 'geje'.
Daniel zakrztusił się drinkiem.
-Ale my nie jesteśmy gejami!- zaprzeczył żarliwie, gdy tylko odzyskał głos.
Oliwier uniósł ironicznie brwi.
-Taaak? To co w takim razie robicie w klubie dla gejów?
-Ggdzie?- wyjąkał Mario.
-W klubie dla gejów-powtórzył Oliwier.
-My nie wiedzieliśmy, że to jest...klub dla gejów!- Hugo zdębiał.
-Tja. Pewnie. A ja jestem George'm Michael'em!-zadrwił ich nowy 'znajomy'.
Daniel podniósł się z kanapy.
-To może my już lepiej pójdziemy, zaszła chyba jakaś pomyłka- Dan roześmiał się. Gdy minął szok cała ta akcja nagle wydała mu się śmieszna. Opuścili klub żegnani głośnym śmiechem Oliwiera.
-A mówi się, że Kanada to taki tolerancyjny kraj...- mruknął mężczyzna i zaczął wzrokiem poszukiwać innych kompanów do 'zabawy'.

"Nowe początki" (tytuł roboczy) - cz.13.

CZĘŚĆ TRZYNASTA
 
Poznań, zima 2012 r.
 

Polska powitała Daniela, Maria i Huga piękną pogodą. Było wczesne popołudnie i słońce górowało na niebie w pełnej krasie, odbijając się od śniegu. Przeciskając się przez zatłoczoną halę lotniska Ławica, Mario klął pod nosem. Czuł, że za chwilę się rozpuści i zostanie z niego jedynie mokra plama na płycie chodnikowej, która po paru chwilach i tak wyparuje.
W sumie nie byłoby to takie głupie rozwiązanie, myślał Mario. Nie uśmiechał mu się kilkudniowy pobyt w Polsce. W porównaniu z Kanadą, zima tutaj przypominała klimatycznie Afrykę.
Temperatura wynosiła ok.-1 stopień C.
Ktoś przesadził z ogrzewaniem i było strasznie duszno. W porównaniu z rześkim powietrzem na zewnątrz lotnisko przypominało saunę.
Kołnierzyk koszuli uwierał go w szyję, a po twarzy spływały krople potu. Zaczynał żałować, że nie spisał testamentu. Gdy umrze na udar cieplny na drugim końcu świata, będą problemy z podziałem majątku. Nie miał żadnej rodziny. Rodzice od wielu lat nie żyli, a Mario nigdy się nie ożenił. Małżeństwo uważał za niepotrzebny kłopot. Życie bez uwieszonej przy jego ramieniu kobiety wydawało mu się znacznie prostsze. Dziwne myśli nachodziły go tylko wtedy, gdy akurat spędzał kolejny samotny wieczór, pijąc do lustra.
W jego głowie rodziły się wtedy obrazy, które nawet nie były tak szczególnie przerażające. Szczęśliwa rodzina, dzieci, wnuki, pies... Te omamy wzrokowe zrzucał na karb alkoholu. Potrząsnął głową i odpiął kolejny guzik stalowoszarej koszuli. Marynarkę już dawno zrzucił, zwisała teraz smętnie z jego ramienia wygnieciona po wielu godzinach lotu. Wolną rękną ciągnął dużą walizkę na kółach i wypatrywał taksówki, która zawiozłaby ich do hotelu. Za nim paplając wesoło szli Hugo i Daniel. Zdawało się, że upał panujący w hali w ogóle im nie przeszkadzał. Mario co chwilę słyszał "ochy" i "achy" Huga na temat tutejszych kobiet oraz towarzyszące im wybuchy śmiechu Dana.
-Może zamiast głupio kłapać paszczą pomoglibyście mi szukać taksówki, co?!-powiedział Mario zirytowany do granic możliwości.
-Spokojnie, kwiatuszku-Dan nic nie robił sobie z jego marudzenia i nadal uśmiechał się szeroko.
-Widzę jedną!-odezwał się Hugo. -Chodźmy zanim ktoś nas uprzedzi.
Mario z okazji wizyty w Poznaniu nauczył się paru zdań po polsku i zamierzał je właśnie wypróbować na kierowcy.
-Dzień dobry-Mario zagadał go po polsku. -Chcemy jechać do hotelu-mówił powoli i wyraźnie. Mężczyzna nie wyglądał na takiego, który znałby angielski.
Ku jego zdziwieniu taksówkarz opowiedział nienaganną angielszczyzną.
-Do którego hotelu mam panów zawieźć?
Menager uniósł brwi ze zdumieniem, słysząc te słowa.
-Sheraton-wtrącił Daniel, posyłając kierowcy przyjazny uśmiech.
Mężczyzna pokiwał głową z uznaniem.
-Niezły wybór-mruknął.
-Fakt, ofertę mają całkiem, całkiem. Oby na miejscu nie okazało się, że to jakaś zapchlona dziura-zrzędził Mario.
Kierowca parsknął śmiechem, ładując jednocześnie ich walizki do bagażnika.
-Pan się nie obawia! W czterogwiazdkowym hotelu naprawdę trudno nabawić się pcheł.
Dan chichocząc wykrztusił:
-Przepraszam za kolegę. On zawsze jest taki podejrzliwy. Taka jego uroda.
-Nie ma sprawy-odparł taksówkarz. -Jedźmy już lepiej. Wyglądacie panowie na zmęczonych. Droga była dla Maria bardzo nużąca. Siedział z tyłu i patrzył na mijające ich samochody. Na drodze zaczynał się tworzyć korek. Hugo właśnie wyciągnął telefon z kieszeni i wystukiwał na klawiaturze wiadomość.

Dan tymczasem prowadził ożywioną dyskusję z kierowcą. Zdążył się dowiedzieć, że mężczyzna ma na imię Adam, z wykształcenia jest pedagogiem i od dziesięciu lat, żeby sobie dorobić wozi ludzi.
-To musi być ciekawa praca-zauważył Dan. -Pewnie poznał pan wiele interesujących osób!
Adam skinął głową, manewrując jednocześnie kierownicą.
-A propos ludzi...-zaczął. -Wydaje mi się, że skądś pana znam...
W oczach Dana pojawiły się psotne chochliki.
-Nie sądzę-odparł.
-Ja jednak upierałbym się przy swoim-kontynuował Adam. -Bardzo przypomina mi pan odtwórcę roli księdza z musicalu "Notre Dame de Paris"!
Spojrzenie wokalisty wyrażało niedowierzanie.
-Oglądał pan to?-spytał, będąc nadal w ciężkim szoku.
Hugo i Mario zaczęli uważniej przysłuchiwać się ich rozmowie.
Adam wzruszył ramionami.
-A czemuż by nie? Fajna sprawa. Właśnie ksiądz był moją ulubioną postacią.
Danielowi chciało się śmiać. Usiłując zachować powagę, zapytał:
-Który utwór najbardziej się panu podobał?
Wolną ręką taksówkarz podrapał się po głowie.
-Teraz to zadał pan naprawdę trudne pytanie-mruknął.
-Proszę coś wybrać!-zachęcił go Dan.
-Hmmm... Chyba "Tu me vas detruire". Te emocje, pasja w głosie... Znakomity wokalista z tego Lavoie.
-Dziękuję, ale nie przesadzajmy. Miałem po prostu wyrazistą postać-Daniel przestał kręcić.
Twarz Adama rozjaśnił pełen satysfakcji uśmiech.
-Wiedziałem! Byłem pewien, że to pan! Tego głosu nie da się pomylić z żadnym innym!

Z tyłu Hugo szturchnął Maria w ramię.
-Ty widzisz i słyszysz to co ja?-spytał szeptem.
-Aha-przytaknął Mario. -Ta Polska to jednak dziwny kraj... Jeszcze tego by brakowało, żeby mnie rozpoznali...
Przyjaciel poklepał go po kolanie.
-Nie martw się, stary. Myślę, że nam to nie grozi.

Po kilkudziesięciu minutach dotarli na miejsce. Dan zdążył napisać kilka dedykacji dla całej rodziny Adama. Zrobili sobie nawet pamiątkowe zdjęcie.

W sieni hotelu odnaleźli błogosławiony chłód.
-No, chłopaki!-Dan zatarł ręce. -Ogarniemy się trochę, zjemy coś i ruszamy w miasto!

"Nowe początki" (tytuł roboczy) - cz.12.

CZĘŚĆ DWUNASTA
 

Kanada, zima 2012 r.
 

Nastrój Pierre'a był ostatnio równie zmienny jak pogoda w Kanadzie-czasami sypał śnieg, ale już po kilku chwilach Matka Natura sprawiała, że ukazywało się słońce, zamieniając wszystko wokół w iskrzące diamenty.
Dziś był jeden z tych gorszych dni. Ciężkie, ciemne chmury zasnuwały niebo, wisząc tak nisko, że zdawało się, iż dotykają ziemi. Zapowiadało się na niezłą zadymkę. Pierre był jednak przygotowany i na tę ewentualność. Rano wyskoczył na zakupy do pobliskiego sklepiku, a później narąbał drewna. Zgrabne szczapy leżały teraz przy kominku, napełniając salon cudownym zapachem lasu.
Po zrobieniu tego wszystkiego Pierre rozsiadł się wygodnie na kanapie i zaczął bawić się swoim blackberry. Zastanawiał się czy zadzwonić do przyjaciół. Powinni już dolecieć-mruknął, wybierając jednocześnie numer Daniela. Przyjaciel odebrał po trzecim sygnale. Dźwięk jego głosu uspokoił Pierre'a. W słuchawce słyszał hałas. Dan i reszta ekipy musieli znajdować się jeszcze na lotnisku.
-Cześć, wielkoludzie! Co tam u ciebie słychać?-zapytał wesoło Daniel.
Pierre uśmiechnął się pod nosem.
-OK. Szykuje się niezła śnieżyca. Wieczorem rozpęta się tu małe piekiełko.
W słuchawce rozbrzmiał chichot.
-Chyba powinienem podziękować Mariowi za to, że mnie stamtąd wyciągnął-wyznał Dan konspiracyjnym szeptem.
-Niedługo się zamienimy, kochaniutki!-odparł wesoło Pierre.
W odpowiedzi usłyszał parsknięcie.
-Nie zabierzesz mnie ze sobą?-w głosie Daniela zabrzmiał udawany wyrzut.
Pierre roześmiał się cicho.
-Pomyślę o tym. Jak tam goryl i kwiatuszek? Musieliście po drodze czyścić spodnie.
-Ha ha ha-rozległ się głos Maria.
Pierre słyszał jak menager domaga się od Daniela telefonu, kiedy już go dostał, wokalista przezornie odsunął sluchawkę od ucha zanim zaczęły dobiegać z niej wrzaski Maria.
-Tak się składa, że nikt nie puścił pawia, wielkoludzie! Za to przez tego pacana Daniela wzięto nas za gejów!
Pierre słysząc te słowa zaczął chichotać.
-Co wy tam wyrabialiście? O Matko!-zdołał wykrztusić.
-Spytaj pacana-odparował Mario.
W tle słychać było śmiech Dana i dziki rechot Hugo.
-Pogadamy jutro przez skype'a, to ci wszystko dokładnie opowiem-kontynuował Mario. -W każdym bądź razie mam przez nich zszarganą reputację. Musisz szukać sobie nowego menagera, wielkoludzie!
Pierre westchnął.
-Myślę, że obędzie się bez tak drastycznych środków, kwiatuszku. Daj mi Hugo, OK?
Wokalista często miał wrażenie, że jego ochroniarz jest "najnormalniejszy" z tej trójki. W skrytości ducha liczył, że nie pozwoli im narobić głupstw.
-Cześć, bracie!-usłyszał uradowany głos przyjaciela. -Jak żyjesz bez swoich trzech nianiek?
Pierre parsknął śmiechem. Hugo był niesamowity.
-Wyobraź sobie, że całkiem dobrze, ale brakuje mi was, gorylu-wyznał i wyobraził sobie wyraz oczu Hugo. Zrobiło mu się jakoś miło na sercu.
-Nam ciebie też-odparł Hugo. -Zobaczysz, że szybko wrócimy. Masz pełną lodówkę? Sprawdzałem prognozy dla Kanady. Może cię zasypać.
-Dzięki za troskę-powiedział Pierre miękko. -Mam wszystko. Kończę, gorylu. Muszę jeszcze coś załatwić. Opiekuj się Danem i kwiatuszkiem.
-Nie dam im się pozabijać, jeśli o to ci chodzi-odpowiedział Hugo ze śmiechem.
-Uważaj na siebie! Pogadamy jutro. Pa, pa.
-Pa-odparł ochroniarz i rozłączył się.

****

Pierre wsunął telefon do kieszeni dżinsów. Do drugiej włożył portfel, narzucił na siebie płaszcz i wyszedł. Zawrócił jednak w połowie drogi do samochodu, bo uświadomił sobie, że nie zamknął domu. Prawdopodobieństwo, że ktoś go okradnie było małe, ale mieszkając w Montrealu Pierre wyrobił u siebie nawyk zamykania drzwi na klucz.
Klucze wylądowały więc obok telefonu. Teraz był gotowy do drogi.
Szyby land rovera pokrył szron. Pierre miał tylko nadzieję, że wóz zapali bez problemu. Ostatnio często silnikowi zdarzało się zakaszleć i zgasnąć. Tak też było tym razem.
-No, staruszku-powiedział Pierre i poklepał czule wóz po desce rozdzielczej. -Nie rób mi tego... Obiecuję, że przy najbliższej okazji odstawię cię do warsztatu.
Samochód chyba uwierzył w jego zapewnienia, bo za drugim razem zapalił. Pierre'owi zdawało się nawet, że rzęzi mniej niż zwykle.
Do najbliższego miasteczka miał jakieś piętnaście kilometrów. Przy obecnym stanie dróg zleci jakieś pół godzinki w jedną stronę-pomyślał.
Pogoda była nieciekawa, zadymka zbliżała się wielkimi krokami. W samochodzie było zimno jak w lodówce, więc Pierre odkręcił na ful ogrzewanie.
Droga upłynęła mu spokojnie w towarzystwie Elvisa Presley'a wyśpiewującego swoje największe przeboje.

Zatrzymał się przy kwiaciarni i szybkim krokiem wszedł do środka. Wewnątrz nie było wielu klientów, tylko jakaś młoda dziewczyna oglądała storczyki. Pierre pozdrowił ją skinieniem głowy, a ona odpowiedziała uśmiechem. W Sherbrooke nikt nie reagował na niego histerycznie. Dla mieszkańców nie był Garou, lecz po prostu Pierre'm-chłopakiem z sąsiedztwa, któremu w życiu się poszczęściło i mógł robić to, co kochał. Sodówa nigdy nie uderzyła mu go głowy.
Za ladą nie było nikogo.
-Marie?-zawołał sprzedawczynię. -Jesteś tam?
-Pierre? To ty?-zapytała starsza pulchna kobieta dobrze po sześćdziesiątce, wychodząc z zaplecza.
Pierre'a znała od dziecka i nieraz zdarzało jej się zmieniać mu pieluchę, kiedy był mały.
-Moja kochana kwiaciarka! Piękna jak zwykle-rzekł i ujął jej dłonie w swoje ręce, a następnie ucałował serdecznie w oba policzki. Marie zarumieniła się uroczo.
-Już myślałam, że o mnie zapomniałeś!-powiedziała z przyganą.
W oczach Pierre'a pojawiło się szczere zdumienie.
-Jak mógłbym o tobie zapomnieć? Kocham cię odkąd tylko pierwszy raz posypałaś mi pupę talkiem.
Marie roześmiała się zaskakująco młodym, dźwięcznym śmiechem.
-Na to liczę-odparła i pogłaskała go matczynym gestem po policzku. -Co u ciebie? Schudłeś!
-W porządku. Za parę dni lecę do Polski.
-To świetnie!-ucieszyła się. -Mam na zapleczu pyszną szarlotkę. Zapakuję ci kawałek.
Pierre przyłożył sobie dłoń do serca.
-Bóg mi świadkiem, Marie-jesteś aniołem!
-Nie pleć głupstw-zbeształa go i nadal się rumieniąc zniknęła na zapleczu.
Po chwili wróciła ze zgrabną paczuszką i wręczyła ją Pierre'owi. Ten ucałował ją po raz kolejny.
-Co cię do mnie sprowadza?-zapytała. -Zapach mojej szarlotki nie niesie się aż tak daleko.
Pierre pokręcił przecząco głową.
-Chcę kupić kwiaty. Białe lilie.
Twarz Marie zasępiła się po tych słowach. Położyła rękę na jego dłoni.
-Jedziesz na cmentarz?
-Tak-odparł. Smutek w jego głosie i oczach sprawił, że serce ścisnęło jej się z żalu.
Widząc wyraz jej twarzy dodał:
-Nie martw się o mnie. Daję radę.
Chcesz przekonać mnie czy siebie?-już miała spytać, ale w końcu nie powiedziała nic. Wybrała najpiękniejsze kwiaty, w przeciągu kilku chwil zrobiła z nich cudowny bukiet i wręczyła go Pierre'owi. Mężczyzna zapłacił, w biegu przesłał jej kolejnego całusa i wyszedł.

****

Cmentarz znajdował się niedaleko kwiaciarni. Teraz ze względu na wszechogarniające zimno był prawie opustoszały. Większość nagrobków pokrywał biały puch. Iglaste krzewy rosnące przy niektórych grobach zginały się wpół przy mocniejszych podmuchach wiatru.
Grób Lorie położony był nieco na uboczu. Prosty pomnik z różowego marmuru tonął w śniegu. Pierre otrzepał go i ułożył na płycie kwiaty.
-Witaj, najdroższa-szepnął. -Przepraszam, że tak długo mnie nie było. To nie dlatego, że...o tobie zapomniałem-głos mu się załamał. -Wybacz mi-dodał i zapatrzył się na zdjęcie przytwierdzone do płyty nagrobnej.
Często ją odwiedzał. Miał wtedy irracjonalne wrażenie, że jest bliżej niej. Przez pierwsze tygodnie po śmierci Lorie praktycznie nie opuszczał cmentarza. Nie jadł, nie spał. Przyjaciele musieli go stamtąd wyciągać siłą. Nie zawsze jednak im się to udawało. Pierre stawiał opór. Mówił, że ich nienawidzi. Wtedy zresztą nienawidził wszystkich, a najbardziej samego siebie. Nie rozumiał, dlaczego to ona musiała zginąć w tym przeklętym wypadku, dlaczego los nie zabrał jego. Nie wiedział ile czasu tam spędził. Zaczęło się robić szaro. Śnieżyca nadchodziła wielkimi krokami. Z ciężkim sercem Pierre odwrócił się i odszedł.

Do domu dotarł akurat wtedy, gdy pierwsze wielkie płatki śniegu zaczęły spadać z nieba, a wiatr wył przerażająco.
Zaparkował wóz w garażu, wziął prezent od Marie i poszedł rozpalić w kominku. Wesoły trzask polan sprawiał, że w domu nie było tak cicho. Lecz nawet iskierki ognia odbijające się w oczach Pierre'a nie sprawiły, że zagościło w nich ciepło. Wręcz przeciwnie-nadal były smutne...

"Nowe początki" (tytuł roboczy) - cz.11B.

CZĘŚĆ JEDENASTA,

Fragment drugi
Przestrzeń powietrzna nad Europą

Hugo przeciągnął się i z westchnieniem powrócił do powszedniej pozycji. Musiał się chyba zdrzemnąć. Piwo i czipsy podziałały na niego nad wyraz usypiająco.
W fotelu obok spał Mario, pochrapując cicho. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała w regularnym oddechu, a na twarzy malował się spokój.
Hugo poprawił koc, który zsunął się menagerowi z kolan i jeszcze raz głęboko westchnął. Chciało mu się palić. Tym okropnym nałogiem zaraził się od Pierre'a.
Wiercenie się Hugo sprawiło, że Dan powoli wracał do rzeczywistości. Przetarł pięścią zaspane oczy i ziewnął.
-Boże, gorylu czy ty masz owsiki w tyłku?-zapytał z nieskrywaną irytacją, lecz na tyle cicho by nie obudzić Maria.
-Przepraszam-mruknął Hugo-Mam ochotę na dymka.
Daniel spojrzał w sufit, modląc się o cierpliwość. Te kilka dni w Polsce z kwiatuszkiem i gorylem z pewnością nadszarpną jego nerwy.
-Wytrzymaj. Już niedługo sobie zapalisz. Swoją drogą, trzepnąłbym wielkoluda w to jego wielkie ucho za to, że przez was powoli nabawiam się raka!
Hugo zrobił niewinną minę starając się ukryć uśmiech.
-Dokładnie, Danny! Dokładnie! Trzepniesz mu jak tylko wrócimy. Podejrzewam, że nasz kochany wielkolud i tak nie będzie miał problemu ze znalezieniem sobie kogoś, kto to jego uszysko pocałuje, żeby mniej bolało.
Dan parsknął i przeczesał dłonią zmierzwione od snu włosy.
-Gdyby tylko chciał, to by nie miał-odparł. -Problem w tym, że nie chce. Minęło dużo czasu, gorylu. Nie uważasz, że to najwyższa pora, by Pierre sobie kogoś znalazł?
Hugo pokiwał w zamyśleniu głową, machinalnie skubiąc poły swojej czarnej, skórzanej kurtki, która stanowiła część jego image'u. Musiał wyglądać groźnie. Skóra i ciemne okulary robiły zwykle odpowiednie wrażenie. Odpuszczał tylko, jeśli chodziło o ciężkie, złote łańcuchy. W końcu był ochroniarzem, a nie gangsterem.
-Zgadzam się. Wygląda na to, że mamy podwójnie trudną misję.
-To znaczy?-Daniel nie zrozumiał.
Usta Hugo rozciągnęły się w szerokim uśmiechu.
-Musimy wyswatać w Polsce nie tylko kwiatuszka, ale też wielkoluda!
Dan zachichotał.
-Oj, gorylu! Oglądasz za dużo tych swoich "Barw miłości"-powiedział Dan, patrząc jak na twarzy Hugo maluje się najpierw zdziwienie, a później zakłopotanie.
-Skąd wiesz, że to oglądam?-zapytał zanim zdążył pomyśleć, że w ten sposób ostatecznie się pogrąża.
-Trzeba było nie zostawiać płyt z tym romansidłem na wierzchu!
-O mój Boże!-jęknął Hugo i ukrył twarz w dłoniach. Czuł, że robi się czerwony.
-Danny, Dan, serce ty moje! Wiesz jak ja cię kocham, prawda?-zapytał po chwili Hugo.
Wokalista założył nogę na nogę i rzucił mu pełne wyższości spojrzenie.
-Wiem, mały, wiem.
-I...nie powiesz nikomu?-dodał ochroniarz z nadzieją.
-Hmm...nie. Tylko muszę najpierw wymyślić, co bym za to chciał.
Hugo odetchnął z ulgą.
-Straszny z Ciebie materialista, Dan!
Daniel uśmiechnął się słodko, ukazując w tym uśmiechu wszystkie zęby.
-Ja ciebie też uwielbiam. Myślę, że karafka dobrej whiskey i cebulowe czipsy wystarczą-zdecydował ostatecznie Dan i puścił ochroniarzowi oczko.
-Zbankrutuję przez ciebie...-jęknął Hugo.
-Spokojnie! Pamiętaj, że i tak głównie stołujesz się u mnie albo u wielkoluda, więc nie damy ci umrzeć z głodu-odparował Daniel. Hugo udał obrażonego.
-No już, nie bocz się tak-Dan poklepał go po ramieniu. -W Polsce poszalejemy na koszt Maria!
-Nie poszalejecie, chłopcy-rozległ się zduszony głos wydobywający się gdzieś spod koca. -Mamy ściśle określony budżet na tę okoliczność-dodał Mario wygrzebując się z krępującego go pledu.


-Mario, kwiatuszku, nie będziesz nam niczego żałował, prawda?-głos Daniela ociekał słodyczą.
-Bądź kreatywnym księgowym!-Hugo dorzucił swoje trzy grosze.
Mario przywalił mu poduszką.
-Księgowym?! Ja ci dam księgowego, małpo jedna!
Hugo śmiejąc się w głos odpowiedział na jego atak, okładając menagera gdzie popadło puchową poduchą.
-Jak dzieci!-zawołał Daniel ze śmiechem ocierając zapłakane oczy.
-Przez was znowu się poryczałem!
Hugo i Mario wymienili porozumiewawcze spojrzenia i rzucili się na Dana.
-Już my cię pocieszymy!-zawołali.

Ich zabawa nie uszła uwadze stewardessy, która wcześniej podawała im kawę. Dziewczyna pokiwała smutno głową. Tak to już jest-pomyślała. Jak się trafi jakiś przystojny facet to albo mnie nie chce, albo jest gejem...

Pierwszy zreflektował się Hugo i ocierając łzy zapytał:
-Nie sądzicie, że ta ładna stewardessa jakoś dziwnie na nas patrzy?
Dan skinął głową. Na nowo wstrząsnął nim chichot.
-Upps... Chłopcy, ona chyba myśli, że my...
-Boże!-wykrzyknął Mario.
-Stanowimy trójkąt?-dopowiedział Hugo.
Menager rwał sobie włosy z głowy.
-Mam przez was zszarganą reputację!
Jak na komendę Dan i Hugo parsknęli śmiechem.
-Nie przejmuj się, kwiatuszku-pocieszył go Daniel. -Twoje fanki na pewno zrozumieją, że nie mogłeś nam się oprzeć. Jesteśmy w końcu tacy przystojni!
Mario odsunął się od niego na bezpieczną odległość.
-Zaczynam się ciebie bać!
-Kwiatuszku, ja bym nawet muchy nie skrzywdził, a co dopiero ciebie...
Menager wzdrygnął się.
-Ja sobie muszę poważnie porozmawiać z twoją żoną!-ostrzegł Dana.
Niestety, jego słowa nie wywołały zamierzonego efektu. Zamiast przerażenia na twarzy Dana pojawił się jeszcze szerszy uśmiech.

****
Dwie godziny później

-Ale się najadłem...-Hugo z lubością poklepał się po brzuchu, odsuwając pusty talerz.
-Rzeczywiście-przyznał Mario. -Jak na pokładowe żarcie było całkiem nieźle.
-Umieram...-Dan przyłożył ręce do szyi i udał, że się dusi.
-Po trzech talerzach spaghetti i tiramisu każdy by umarł-Mario nie miał litości.
-Lepiej doprowadźmy się do porządku, chłopaki. Chyba niedługo lądujemy-zauważył Hugo.
Na te słowa Mario pozieleniał.
-Kwiatuszku, chyba nie zamierzasz teraz wymiotować?-ochroniarz spojrzał na niego podejrzliwie.
-Nie wiem-jęknął Mario.
-Nie rób nam tego!-poprosił Daniel.
Menager skinął głową.
-Zobaczę co da się zrobić.

Zgodnie z przewidywaniami Hugo, kilka chwil później usłyszeli ten sam miły, kobiecy głos co na początku.
-Witamy wszystkich państwa ponownie. Mamy nadzieję, że podróż naszymi liniami upłynęła państwu spokojnie. Znajdujemy się już nad lotniskiem Ławica w Poznaniu. Prosimy zapiąć pasy. Podchodzimy do lądowania.
Mario zazgrzytał zębami.
-Wiecie, że najwięcej katastrof powietrznych zdarza się podczas lądowania?
Dan pokręcił z niedowierzaniem głową.
-Skądś ty wziął te informacje?-zapytał.
-Z internetu-odparł Mario.
-Internet kłamie-zachichotał Hugo. -Żebyście widzieli co tam wypisywali kiedyś o wielkoludzie! Według niektórych ma już sześcioro dzieci. I to każde z inną!
Mario pochłonięty rozmową nawet nie zauważył, kiedy koła Boeinga dotknęły ziemi.
-Wylądowaliśmy. Żyjemy-oznajmił Dan menagerowi z satysfakcją.
-Już?-zdumiał się Mario.
Wokalista aż klasnął w dłonie z uciechy.
-No, chłopcy, zabawa właśnie się zaczęła!

"Nowe początki" (tytuł roboczy) - cz.11A.

CZĘŚĆ JEDENASTA
 

Kanada, zima 2012 r.
Lotnisko w Montrealu wręcz tętniło. Mieszanina tysięcy głosów łączyła się w niezbyt przyjemny szum, który sprawiał, że Maria zaczynała bardzo boleć głowa. Miał ochotę prysnąć stąd gdzie pieprz rośnie. Cóż, lotnisko nie należało do najprzyjemniejszych miejsc na świecie. Takie zdanie przynajmniej wyrobił sobie Mario. Starał udawać twardego, ale tak naprawdę widok stalowego kolosa o ogromnej rozpiętości skrzydeł przyprawiał go o mdłości. Nie mógł pojąć jak tyle ton metalu jest w stanie wznieść się w powietrze i nie runąć. Pierre uparcie wmawiał mu, że samolot jest najbezpieczniejszym środkiem transportu.
-Guzik prawda-mruknął Mario.
Idący obok Hugo spojrzał na niego dziwnie.
-Mówisz sam do siebie?-zapytał.
Mario obdarzył go słodkim uśmiechem.
-Śpiewam sobie-odparował.-Ja w przeciwieństwie do ciebie gorylu potrafię to robić.
Daniel w myślach obstawiał, że na ziemi Mario jest w stanie ich spacyfikować, ale w powietrzu-tu Dan uśmiechnął się złośliwie-w powietrzu inaczej sobie porozmawiają.
-Pokłócicie się później, chłopcy. Teraz nie ma na to czasu-zauważył wokalista przytomnie.-Za pół godziny odlatuje nasz samolot i wolałbym, żeby wystartował z nami na pokładzie.
Mario zadrżał, słysząc te słowa. W duchu błagał Matkę Naturę o sprowadzenie jakiejś burzy śnieżnej albo ulewy, która opóźniłaby lot. Niestety, w tym dniu wszyscy robili mu na złość, nawet pogoda. Rozpaczliwie starał się wymyślić coś, co zatrzymałoby go na ziemi.
-Cholera!-zaklął na tyle głośno, żeby pozostali bez trudu go usłyszeli.
-Co znowu?-jęknął Dan, zerkając jednocześnie na Rolexa lśniącego na jego nadgarstku. Nie mieli wiele czasu.
-Zapomniałem kupić papierosy!-powiedział Mario.
Ponad głową menagera Hugo i Daniel wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
-Mario, kwiatuszku, ty nie palisz-Dan zmierzył go uważnym wzrokiem.
Menager zazgrzytał zębami. Hugo zachichotał.
-Nie kłap tak paszczą, bo ci koronki pospadają-oznajmił.
-Odczep się ode mnie, bo za chwilę oberwiesz!-wydarł się Mario.-Poza tym to nie wasz interes czy palę, czy nie! Może akurat teraz mam ochotę na dymka, co?!
Dan przyspieszył kroku, ciągnąc Maria za rękaw. Hugo zaszedł menagera z drugiej strony, wspomagając Dana w ciągnięciu opierającego się Maria.
-Co wy robicie?! To jest porwanie!-darł się Mario, a ludzie idący obok spoglądali na nich z niemałym zainteresowaniem. Niektórzy wręcz otwarcie chichotali.
-Zaczmijmy od tego kwiatuszku, że te fajki ci się na nic nie przydają, bo w samolocie nie można palić!
-Wiem o tym-wycedził Mario.-Nie jestem idiotą. Po prostu chciałbym teraz zapalić.
-Później, kwiatuszku. Później. W Polsce sobie zapalisz.
Mario spacyfikowany zwiesił głowę i dał się ciągnąć. Czuł się jak owca prowadzona na rzeź.
Widok Boeinga 747 dumnie błyszczącego w zimowym słońcu sprawił, że nogi ugięły się pod Mariem. Nagle zrobiło mu się duszno, mimo że na zewnątrz temperatura osiągnęła poniżej 20 stopni C. Wydawało mu się, że ta kupa stali uśmiecha się do niego złośliwie. Co tam uśmiecha-szczerzy kły! Czuł jak pot spływa mu po plecach, pomimo panującego o tej porze roku wszechogarniającego chłodu.
-Odwagi, Mario-szepnął sam do siebie i wszedł na pierwszy stopień schodków, które miały zaprowadzić go wprost do piekła. Daniel i Hugo byli tuż za nim, jak gdyby bali się, że za chwilę Mario może dać nogę. W samolocie było ciepło. Menager Garou szukając swojego miejsca rozglądał się uważnie, wypatrując dziur w ścianach lub co najmniej jakichś pęknięć. Nie znalazłszy ani tego, ani tego stanął przy rzędzie foteli, na których mieli siedzieć i czekał na kumpli.
-Nie usiądę od okna!-zastrzegł.
Daniel uśmiechnął się pod nosem.-Ja usiądę od okna, Hugo od przejścia, a ty pomiędzy nami. Pasuje? Mario skinął głową i ściągnął płaszcz. Pod eleganckim trzyczęściowym garniturem w kolorze grafitu, koszula nieprzyjemnie lepiła mu się do ciała. Większość pasażerów zajęła już swoje miejsce. Ostatni spóźnialsy właśnie wchodzili na pokład. Przeważnie nawet się uśmiechali! Dla Maria było to niepojęte, jak można się tak beztrosko uśmiechać, kiedy za kilka chwil wszyscy mogli zginąć! Ci ludzie to jacyś szaleńcy-pomyślał. Po chwili w głośnikach rozległ się miły i spokojny głos stewardessy:
-Witamy na pokładzie Boeinga 747 linii Airlines lecącego z Montrealu do Poznania. Życzymy państwu miłego lotu! Za chwilę startujemy, więc bardzo proszę wszystkich państwa o zapięcie pasów.



Kiedy umilkł głos stewardessy, Mario usłyszał dźwięki zapinania pasów.
Klik, klik, klik. . .
Ten upiorny dźwięk wżerał się mu w mózg.
-Mario, pasy!-przypomniał Dan.
-Aaa. Tak, już zapinam-odburknął Mario.
Ręce tak mu drżały, że nie był w stanie połączyć obu części pasa.
Hugo westchnął.
-Spokojnie, Mario. Pomogę ci. Nie martw się. Naprawdę nic nam się nie stanie- zapewnił przyjaciela z ciepłym uśmiechem, starając się dodać Mario otuchy. Menager odpowiedział mu grymasem, który miał uchodzić za uśmiech.
Dan ułożył się wygodnie w fotelu i wyciągnął przed siebie długie nogi. Bycie piosenkarzem ma jedną podstawową zaletę-pomyślał. Można bezkarnie latać do woli klasą buisness.
Koła Jumbo Jeta zaczęły toczyć się po pasie startowym, by po kilku minutach z hukiem wzbić się w powietrze.
Mario zacisnął dłonie w pięści, wbijając sobie paznokcie w ciało. Wcale nie czuł bólu. W myślach jak mantrę powtarzał modlitwę. Nie był jakoś szczególnie wierzący, ale podobno Bóg kocha wszystkich równo, nawet tych, którzy błądzą. Menager miał wrażenie, że i tym razem Najwyższy nie odstąpi od tej zasady. Jestem za młody, żeby umierać!-jęknął.
Daniel odwrócił twarz od okna i niecierpliwym gestem przeczesał włosy, jeszcze bardziej je targając.
-Nikt nie umrze-powiedział cicho, posyłając Mario uśmiech. Wieczorem będziemy w Poznaniu, może nawet zdążymy skoczyć do jakiegoś baru na piwo. Mario?-powtórzył, gdy ten nie zareagował.-Dolecimy w jednym kawałku-obiecał.
-Coo? A. Tak. Jasne-głos Maria brzmiał bełkotliwie.
-Zaraz się pokaleczysz-ostrzegł Dan i położył rękę na dłoni Maria, rozprostowując delikatnie jego zesztywniałe, skostniałe palce.
Mario zakłopotany szybko schował ręce do kieszeni marynarki, by ukryć czerwone ślady po paznokciach.
-Idzie stewardessa-powiedział Hugo, zerkając raz po raz na Maria.-Może zamówimy sobie coś do picia?
-Doby pomysł-przyznał Dan.
-Podać coś panom?-zapytała stewardessa, ładna uśmiechnięta blondynka koło dwudziestki.
-Dla mnie kawa, czarna jeśli można-Daniel odpowiedział jej olśniewającym uśmiechem, który objął także jego ciemne, pełne ciepła oczy.
Serce dziewczyny wywinęło podwójne salto od tego widoku, po czym opadło na miejsce. Czuła, że zaczyna się rumienić. Ten mężczyzna był niesamowicie przystojny i miał piękny uśmiech, od którego przeszły ją ciarki. By pokryć zmieszanie, zaczęła szukać w kieszonce fartuszka małego notesika i ołówka, żeby zapisać zamówienie.
-Dobrze, już zapisuję. A co dla panów?
-Dla mnie piwo i czipsy-głos Hugo ociekał słodyczą. Stewardessa była śliczna. Ochroniarz szturchnął Maria w ramię.
-A ty coś chcesz?
-Tak-odparł Mario, patrząc prosto przed siebie.-Whiskey. Podwójną. Bez lodu.
-Oczywiście. Za momencik państwu wszystko przyniosę-dziewczyna oddaliła się od nich, odwracając się jeszcze na moment, by spojrzeć na Daniela.
Hugo oparł głowę o oparcie fotela i z lubością przymknął oczy.
-Fiu, fiu. . . Co za obsługa!-westchnął.-Co o niej myślicie?
Daniel zachichotał.
-Mam żonę, kochany. Ja nie myślę.
Oczy Hugo wyrażały zdziwienie.
-Myślisz, że Ceci nie dostrzega przystojnych facetów wokół siebie?
Daniel roześmiał się jeszcze głośniej.
-Mam taką nadzieję. Mario, a ty co o niej sądzisz?
Menager popatrzył na niego nieprzytomnie, wyrwany z zamyślenia.
-Ładna-odparł, nie mogąc przypomnieć sobie nawet jak wyglądała dziewczyna, którą kilka minut temu widział. Gdy dotarły zamówione przez nich napoje i wielka miska czipsów-specjalne życzenie Hugo, Mario podniósł swoją szklaneczkę i wypił całą zawartość duszkiem. W gardle czuł płomienie. Odchrząknął kilka razy, żeby odzyskać głos.-Jeszcze raz to samo-powiedział do stewardessy.
-Nie przesadzasz?-zapytał Hugo. Zachowanie Maria bardzo mu się nie podobało.
-Nie-zaprzeczył twardo menager tonem nie znoszącym sprzeciwu.
-OK, OK. Nie złość się. Ja tylko pytałem.
Mario czuł, że zaraz pęknie mu głowa. Różnica ciśnień i nerwy zrobiły swoje, dlatego teraz był już na granicy wytrzymałości. Ścisnął palcami skronie i głęboko odetchnął. Marzył tylko o tym, żeby zasnąć, przespać ten cholerny lot i obudzić się już w Polsce. Było mu cholernie niedobrze. Whiskey na pusty żołądek nie była jednak najlepszym pomysłem-uświadomił sobie.
Daniel coraz bardziej niepokoił się o przyjaciela. Myślał, że może uda mu się z Hugo jakoś go rozerwać albo chociaż wkurzyć, tymczasem Mario siedział jak skamieniały, tylko od czasu do czasu robił się coraz bardziej zielony na twarzy.
-Kwiatuszku, dobrze się czujesz? Jesteś zielony jak ogórek-martwił się Dan.
-Bywało lepiej, ale wytrzymam-odparł Mario hardo.
-Za jakieś dziesięć godzin będziemy w Poznaniu. Może byś się przespał?-zapytał wokalista.
-Gdyby to było takie proste!-prychnął Mario, wypatrując swojego zamówienia. Kiedy je w końcu otrzymał, zaczął obmacywać kieszenie w poszukiwaniu tabletek na ból głowy. Trzęsącymi się dłońmi otworzył fiolkę wysypał dwie tabletki i popił je alkoholem. Już chciał schować buteleczkę, gdy ta wysunęła się z jego skostniałych palców i potoczyła się prosto pod nogi Daniela. 



Przyjaciel Maria podniósł ją i obejrzał dokładnie. Jego oczy zwęziły się niebezpiecznie. Mario dostrzegł w nich gniewne błyski.
-Brałeś to?-zapytał tylko na pozór spokojnym głosem.
Mario wściekły odparł:
-Oddaj.
Dan wsunął sobie tabletki do kieszeni dżinsów.
-Brałeś?-powtórzył. Furia w jego głosie była niemal namacalna.
-Głowa mnie boli-syknął Mario.
Hugo popatrzył na niego z dezaprobatą, ale nic nie powiedział.
-Do jasnej cholery! Faszerujesz się nie wiadomo jakim świństwem i w dodatku popijasz je wódką?!-wykrzyczał Daniel, nie zważając na pasażerów, którzy coraz częściej zerkali w ich stronę.
-Nic mi nie będzie-mruknął Mario, nie chcąc robić z siebie widowiska.-Mów ciszej.
Daniel zwinął dłonie w pięści. Czuł, że zaraz wybuchnie. Mario doprowadzał go czasami do szaleństwa.
-Ty. Nieodpowiedzialny. Idioto!-wycedził.-Wiesz czym grozi popijanie tabletek alkoholem?!
-Nie jesteś moją matką! Nie będziesz mnie pouczał!-menagerowi puszczały nerwy.
-Pogadamy jak obudzisz się z kacem-gigantem-dodał Dan złośliwie.
-W naszym gronie to Hugo jest ekspertem od kaca. Na pewno znasz jakieś sprawdzone receptury na kaca, prawda gorylu?-Mario zwrócił się do Hugo.
Ochroniarz uśmiechnął się.
-Znam. Surowe jajka.
Mario wybałuszył oczy.
-To ohydne!-wzdrygnął się.
Hugo wzruszył ramionami.-Przykro mi kwiatuszku, sam tego chciałeś.
Menager nie odpowiedział. Rozłożył swój fotel i przymknął oczy. Tabletki i whiskey powoli zaczynały działać. Mario odpływał w niebyt. Daniel zerknął na przyjaciela i spostrzegł, że ten zasnął. Jego twarz wygładziła się. Wyglądał na spokojnego.
-Może to i lepiej, że zasnął-zauważył Hugo.
Dan skinął głową i rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu koca. Znalazł go w schowku na bagaż podręczny i okrył nim Maria.-Niech sobie śpi-powiedział cicho.-Obudzimy go, żeby coś zjadł.
Daniel napił się kawy i wyciągnął rękę po czipsa.
-Cebulowe?-zapytał.
-Tak-odparł Hugo.
Na twarzy Dana wykwitł szeroki uśmiech.-Wiesz co lubię! Dobrze, że moja żona tego nie widzi-dodał z konspiracyjnym mrugnięciem.
Ochroniarz zachichotał.
Wokalista przeciągnął się i wyjrzał przez okno. Pod nimi rozciągał się bezbrzeżny Atlantyk. Z tej wysokości Dan zbyt wiele nie widział, ale miał świadomość, że unoszą się tysiące metrów nad lustrem wody. Nie napawało go to jednak przerażeniem-wręcz przeciwnie. Czuł się znakomicie.
-Dan, mogę cię o coś zapytać?
Daniel popatrzył na przyjaciela z uśmiechem.
-Pewnie-odparł.-Pytaj.
-Ile lat ty i Ceci jesteście małżeństwem?
-Trzydzieści osiem-odpowiedział Dan bez chwili wahania.-A dlaczego pytasz?
Hugo spuścił wzrok zakłopotany.-Po prostu zastanawiam się, jak to jest być z jedną osobą przez tyle lat. . .
Usta Daniela rozciągnęły się w pełnym ciepła uśmiechu. Jego oczy przybrały rozmarzony wyraz.
-Cudownie-wyszeptał, przypominając sobie pierwsze spotkanie z Cecilią. Grał wtedy na pianinie w jakimś kiepskim barze, a w którejś chwili podeszła do niego wyjątkowo piękna dziewczyna i powiedziała: -Zagra pan dla mnie Aznavoura?
Była zjawiskowa. Długie, falujące, ciemne włosy opadały jej kaskadami na delikatne ramiona, a oczy w kolorze miodu uśmiechały się do Daniel. Przepadł od razu. Pół roku później byli już małżeństwem.
-Nigdy nie wątpiłeś w wasz związek?-głos Hugo wyrwał Dana z zamyślenia. Oczy Daniela wyrażały bezgraniczne zdumienie.
-Nigdy-odparł miękko.-Kocham ją. Zawsze ją kochałem i zawsze będę kochał. To się nie zmieni.
-To musi być fajne uczucie. . .-westchnął Hugo.
Daniel roześmiał się ochryple.
-Nie do opisania-przyznał.-Jestem jej niewolnikiem od prawie czterdziestu lat i bardzo mi z tym dobrze.
Hugo posmutniał nieco. On nie miał takiego szczęścia w miłości.
-Hej! Nie martw się, gorylu! Niedługo ja, wielkolud i Mario będziemy tańczyć na twoim weselu!
Ochroniarz parsknął.
-Taa. Pewnie. Jeśli ożenię się ze swoją spluwą, to tak!

"Nowe początki" (tytuł roboczy) - cz.9.

CZĘŚĆ DZIEWIĄTA
 
 Kanada, zima 2012 r.
Okropny, piszczący dźwięk budzika brutalnie wyrwał Maria ze snu. Miał ochotę cisnąć nim z całej siły o ścianę. Widok potrzaskanej szybki i tych wszystkich śrubek sprawiłby mu cholerną satysfakcję. Był jednak zbyt rozsądny, żeby to zrobić. Gdyby rozwalił budzik, musiałby kupić nowy, a na to szkoda było Mariowi czasu. Po omacku wyciągnął rękę i unieszkodliwił piszczącego potwora jednym kliknięciem, a następnie opadł z powrotem na łóżko, marząc o zakopaniu się w ciepłej pościeli i kilku dodatkowych godzinach snu. W sypialni panowały egipskie ciemności. Mario wygramolił się z łóżka, narzucił na siebie szlafrok i podreptał boso do okna, by odsłonić rolety. Cała ulica pogrążona była w mdłym pomarańczowym świetle. Nastrój Maria pogarszała perspektywa jutrzejszego wylotu do Polski. Nie żeby miał coś do tego kraju, po prostu na myśl o kilkugodzinnym locie samolotem robiło mu się niedobrze.
Musiał jeszcze wiele spraw załatwić, a czasu było mało. Przede wszystkim trzeba potwierdzić rezerwację biletów-pomyślał. Trybiki w mózgu Maria obracały się z porażającą szybkością, ale i tak cały czas miał wrażenie, że coś przeoczył.
-Chwila, moment-mruknął sam do siebie, intensywnie główkując.
-Mam!-wykrzyknął po chwili i uśmiechnął się szeroko. Namówię chłopaków, żeby polecieli ze mną!
Na samą myśl o wspólnej podróży i czekających ich kłótniach poprawił mu się humor. Przestał wpatrywać się w okno i wesoło pogwizdując zabrał się za realizację swojego planu.

Daniel zaczął ogarniać bałagan, którego narobił przez te kilka dni. Po całej kuchni walały się papierki po czipsach, których Dan był wielkim fanem. Za trzy dni wracała jego żona, a rozmiar zniszczeń był tak wielki, że postanowił zabrać się za sprzątanie już dzisiaj. Właśnie napełniał piąty drugi worek ze śmieciami, kiedy usłyszał pukanie. Zerknął na zegarek i zaklął. Była siódma. O tej nieludzkiej porze mogła do niego przyjść tylko jedna osoba. Osunął ostatni worek na bok, żeby nie wybić sobie później o niego zębów i ruszył do drzwi. Nim do nich dotarł pukanie rozległo się po raz drugi.-Jezu, Mario...-jęknął.-Już idę!-dodał głośniej.
Tak jak się spodziewał za drzwiami ujrzał Maria. Menager Garou był jak zwykle nienagannie ubrany i do tego uśmiechał się od ucha do ucha. W głowie Daniela rozbrzmiały dzwonki alarmowe. Coś się święci-pomyślał.
-Cześć przyjacielu!-powiedział Mario.
Daniel nie odpowiedział. Popatrzył na menagera podejrzliwie zmrużonymi oczami.
-Jest siódma rano!-rzekł.- A ty jesteś w dodatku dla mnie miły... Hmm... Coś mi tu nie pasuje.-zadrwił Dan.
Mario machnął ręką i puścił słowa kumpla mimo uszu.
-Nie wpuścisz mnie? Zaraz zacznę zgrzytać zębami z zimna!
-Właź-mruknął Daniel.-Jak zamarzniesz przed moim domem, będę musiał się nieźle namęczyć, żeby udobruchać Ceci, kiedy cię zobaczy.
Mario zaśmiał się i roztarł skostniałe palce.
Kanapa w salonie wprost przyzywała go. Rozsiadł się wygodnie, rozkoszując się ciepłem. Daniel ulitował się nad nim.
-Chcesz coś do picia?-zapytał.
Mario skinął entuzjastycznie głową.-Byle było gorące!
Daniel westchnął.-Zrobię kawę. Jadłeś coś?
Mario wyglądał jak dziecko przyłapane z ręką w słoiku z ciastkami.
-Taaak-zawahał się.-Hamburgera. Wczoraj.
Daniel pokręcił głową z niedowierzaniem.
-Proszę, proszę... A mnie zawsze pouczasz, jak mam się odżywiać!
Cierpliwość Maria była na wyczerpaniu. Mimo to nadal uśmiechał się przyjaźnie.
-Dobra, już się nie tłumacz-powiedział Daniel.-Chcesz kanapkę z szynką czy z serem?
-I z tym i z tym.
-Mogłem to przewidzieć-zaśmiał się Dan i poszedł do kuchni.



Mario tymczasem usilnie starał się wymyślić sposób na przekonanie przyjaciela do wspólnej wyprawy. W chwili gdy Daniel wszedł do salonu z kanapkami i kawą, Maria nagle olśniło. Nie mógł powstrzymać pełnego satysfakcji uśmiechu. Daniel postawił przed menagerem jedzenie i usiadł naprzeciw niego. Był zaciekawiony, co też przygnało Maria o tak wczesnej porze. Powoli sączył kawę i bacznie przyglądał się przyjacielowi. Ciekawość wzięła nad nim górę i postanowił darować sobie obserwowanie dalszych wysiłków Maria, który dzisiaj był po prostu słodki jak miód.
Daniel założył nogę na nogę i ni z tego ni z owego wypalił:
-Dobra, Mario. Wyczerpałeś już swój roczny limit słodyczy. Mów o co tak naprawdę chodzi.
Mario zachłysnął się trzecią kanapką i poczerwieniał. -Jestem idiotą-pomyślał. Z Danielem ten numer nie przejdzie. Mimo to nie miał zamiaru tak łatwo się poddawać.
-Och... Dan...-spojrzenie ciemnych oczu Maria wyrażało czystą niewinność.-Za kogo ty mnie masz?!-ciągnął dalej, udając urażonego.
Daniel roześmiał się serdecznie. Wizyta Maria poprawiła mu humor.
-Mario, kwiatuszku-zaczął, wiedząc jak bardzo menager nie cierpi tego określenia. -Za dobrze cię znam. Chociaż muszę przyznać, że obserwowanie ciepie takiego łagodnego i milutkiego jest ciekawym doświadczeniem-ciągnął.-Wolę jednak starego dobrego, zrzędliwego Maria. No więc? Słucham!
Z twarzy menagera zniknął przymilny uśmiech.
-Już dobra, dobra...-jęknał. Mam do ciebie sprawę. Istny interes życia! Musisz się zgodzić! Drugiej szansy nie będzie!
Dan uniósł brwi.-Fiu, fiu-powiedział.-Nie dziwię się, że jesteś tak dobrym menagerem! Znasz się na reklamie, to fakt!
Mario mile połechtany uśmiechnął się, tym razem już zupełnie szczerze. Oczy mu lśniły. Plan A nie spalił na panewce-pomyślał.-Może jednak się uda.
-Potrzebuję twojej konsultacji w pewnej sprawie-rzekł.
Dan popatrzył na niego pytająco.
-Chodzi o casting.
-Casting powiadasz...-Daniel przeciągał słowa.-Mów dalej. Zaintrygowałeś mnie.
Mario w duchu już opijał swoje zwycięstwo. Dan połknął haczyk. Strzepał okruszki ze spodni od Armaniego i przybrał profesjonalny wyraz twarzy.
-Jutro lecę do Polski, żeby wybrać dziewczynę, która zaśpiewa z naszym Wielkoludem...-zaczął menager.
-Do sedna!-jęknął Daniel. Nie lubię jak owijasz w bawełnę. Poza tym nie będę czekał całego dnia, aż wreszcie wydusisz z siebie jakiś konkret!
Oczy Maria ciskały gromy.-Gdybyś mi co chwilę nie przerywał, poszłoby szybciej!-zauważył zrzędliwie.
Daniel przezornie zmienił pozycję, szykując się do długiej tyrady. Oparł brodę na splecionych dłoniach i wpatrywał się w Maria nieporuszony jego marudzeniem.
Mario, zorientowawszy się, że tym razem przyjaciel postanowił darować sobie ripostę, kontynuował.
-Chciałbym, żeby ta dziewczyna naprawdę umiała śpiewać, Celine co prawda nie pobije, ale powinna być uzdolniona muzycznie.
Wokalista pokiwał w zamyśleniu głową.
-Masz rację-przyznał.
-Oczywiście, że mam-prychnął Mario.-To nie ulega wątpliwości! Teraz powiem ci na czym miałoby polegać twoje zadanie.
Dan uniósł jedną brew. Wyglądał przy tym tak komicznie, że Mario z trudem hamował chichot.
-Moje? Zadanie?-wokalista był zdziwiony. Mario przystąpił do ostatecznego kroku.
-Jedź ze mną do Polski! Potrzebuję konsultanta!-wypalił.
Brązowe oczy Daniela rozszerzyły się ze zdumienia. Tego się nie spodziewał.
-Ale do czego ja ci tam jestem potrzebny?-zapytał zdumiony.
-Nie wiesz?-zadrwił Mario.-Ktoś musi mi robić kanapki!
Kiedy przyjaciel nie odpowiedział, pokręcił głową z niedowierzaniem.
-Dan, jaki ty jesteś niedomyślny! To chyba oczywiste, że potrzebuję zawodowego muzyka!
Daniel podniósł się z kanapy i stanął przed Mariem. Górował nad nim o dobre 20 cm i o to właśnie mu chodziło.
-Zaraz, zaraz. Myślisz, że ja się na to nabiorę, kwiatuszku? Przecież ty znasz się na muzyce równie dobrze jak ja!
Mario słysząc ten argument nieco przygasł. Fakt, strzał był celny.
-Znam się-przyznał.-Ale to ty jesteś wokalistą i masz lepszy słuch.
Daniel nadal nie wierzył w ani jedno słowo kumpla.
-Słuchaj Mario albo mówisz mi prawdę albo nie licz na to, że gdzieś z tobą polecę!
-Właśnie. Powiedziałem. Ci. Prawdę-Mario cedził słowa.
Daniel powolnym ruchem podniósł do ust kubek z kawą, napił się i z równie stoickim spokojem odstawił do na stolik. W Mariu tymczasem aż się gotowało.
-Ile razy mam powtarzać, że od strony muzycznej ty masz lepszy gust ode mnie?!-irytował się Mario, nerwowo usiłując poluzować krawat.
-Wiem, że mam, kochanie ty moje, ale ty nigdy byś dobrowolnie tego nie przyznał, chyba, że chodzi o...-zawiesił głos, a po chwili uśmiechnął się szeroko.
-Rozgryzłem cię, Sherlocku!-oznajmił Dan z nieskrywaną satysfakcją. Oczy błyszczały mu humorem.
 
 Mario przygarbił się nieco. Plan, który jeszcze godzinę temu wydawał mu się genialny, teraz sypał się w zastraszającym tempie.
-Skoro już jesteś taki genialny, to mówże o co tak naprawdę mi chodziło. Bardzo mnie interesuje ta twoje epokowa teoria!
-Kwiatuszku, przecież ty się boisz lać-odparł Dan łagodnie.
Mario udał zdumienie:
-Ja? Latać? Nieee.
-Nie? A kto wymiotował jak kot przez całą trasę do Libanu, kiedy lecieliśmy na koncert NDdP? Zarzygałeś Brunowi całe spodnie! Gdzie on dostanie teraz drugi taki skórzany ciuszek?-Daniel chichotał.-Ciesz się, że cię nie powalił, wiesz, że jest niezły w karate...
-Miałem wtedy chory żołądek-bronił się Mario.-Każdemu się zdarza.
-Polecę z tobą-wypalił nagle Dan.
Mario w duchu już tańczył kankana z radości.
-Jeszcze nie skończyłem-Dan nie miał litości.-Polecę, ale najpierw przyznaj, że po prostu boisz się samolotów! Usta Maria wykrzywiły się ironicznie. Był zakłopotany i jednocześnie wkurzony. Maska opanowania zniknęła.-Boję się! Zadowolony?!-wykrzyczał. Jego twarz zrobiła się niebezpiecznie purpurowa.
Daniel poklepał go dobrodusznie po plecach.-Szykuj kasę. Bilety, hotel i żarcie zostawiam tobie. Wreszcie spróbuję polskiego bigosu!
Mario rzucił mu zabójcze spojrzenie.-Może jeszcze wódeczki się napijesz?
-Oczywiście-wokalista entuzjastycznie skinął głową.-Przywieziemy po butelce Hugo i Wielkoludowi!
-Hmm...-mruknął Mario.
-Co znowu?-zapytał Daniel.
Menager wygładził poły marynarki nerwowym ruchem.
-Hugo leci z nami. To druga część twojej misji-oznajmił.
 
Hugo śnił. W tym pięknym śnie był gwiazdą rocka. Stał na scenie z gitarą elektryczną przewieszoną przez ramię, a fanki skandowały jego imię i rzucały coraz to mniejszymi częściami garderoby. Hugo był rozanielony. Uśmiechał się słodko i posyłał fankom buziaki. Do jego mózgu dotarł nagle jakiś dziwny dźwięk. Chwilunia, przecież na koncercie powinno się mieć wyłączone telefony-pomyślał.
Dźwięk był coraz głośniejszy.
Do jasnej cholery!-zaklął Hugo.-Nie nauczyli ich, że telefony można wyłączać?!
Melodyjka wydała mu się znajoma. Coś jakby "N'oubliez jamais" Cockera. Dzwonek był bardzo podobny do... Momencik! To jest mój dzwonek i mój telefon!-skojarzył w końcu. Uniósł powieki i przetarł zaspane oczy. Był zdezorientowany. Gdzie scena? Gdzie fanki? I dlaczego zamiast tych świetnych lateksowych spodni miał na sobie tylko majtki w grochy? Coś mu tu nie grało. Fanki go rozebrały? Oj. Te kobiety to jednak mają lubieżne upodobania-pomyślał.
Otrzeźwiła go dopiero ostatecznie komórka, która nie dawała za wygraną. Już całkowicie rozbudzony sięgnął po telefon i spojrzał na wyświetlacz. Dzwonił Daniel.
-Cześć Dan...-wychrypiał do słuchawki. Jego głos po wczorajszej popijawie przypominał wokal Garou. W duchu widział uśmiech Daniela. Pewnie teraz razem z Wielkoludem i Mariem się z niego nabijają. On jeden miał najsłabszą głowę. Chichot Dana potwierdził jego przypuszczenia.
-Jak się czujesz po wczorajszym?
Hugo zacharczał w odpowiedzi. Miał to być śmiech, ale coś mu nie wyszło.
-Głowa mnie boli-jęknął.
Rechot Daniela sprawił, że odsunął słuchawkę od ucha. Skronie pulsowały mu bólem.
-Nie dziwię ci się-odparł Daniel wesoło.
Jego radosny śmiech sprawiał, że Hugo chciało się wyć.-Ogołociłeś wczoraj barek Pierre'a z całego zapasu Single Malt. Nie muszę chyba dodawać, że był nieźle wkurzony.
-Ccoo? O cholera.-Hugo nakrył twarz poduszką.-Nic nie pamiętam-mruknął.
-Spokojna twoja rozczochrana! Ważne, że Wielkolud pamięta!
-Dostanie mi się?-retorycznie zapytał Hugo. Po drugiej stronie przez długą chwilę panowała cisza.
-Jesteś tam?-głos Hugo brzmiał już trochę mniej zgrzytliwie.
-Jestem-odparł Dan.-I nawet mam pewien plan. Będę twoim superhero i dzięki mnie Wielkolud cię nie znokautuje!
-Wiesz co, Dan? Powinni ci dać nagrodę Nobla za szerzenie pokoju na świecie...
-Nie ciesz się tak-zastrzegł Daniel.-Ja też mam do ciebie interes.
-Mogłem się tego spodziewać-wyjęczał Hugo.-Ta twoja bezinteresowność od samego rana była dziwnie podejrzana.
Daniel roześmiał się głośno.
-Oj Hugo, Hugo... A ja ci chciałem zaproponować wycieczkę na koszt Maria... Ale... Jak nie to nie. Cześć!
-Heej!-wydarł się Hugo.-Nie rozłączaj się! Jaką wycieczkę? To brzmi interesująco!
Po drugiej stronie linii Mario i Dan przybili właśnie piątkę.
-Jedziemy na parę dni do Polski na casting. Przyłączysz się?
-Pewnie!-odparł ucieszony Hugo.-Skoro Mario stawia!
-Mam tylko nadzieję, że nie oskubiecie mnie doszczętnie!-głos Maria dotarł do uszu Huga.-Muszę za coś żyć!
-I kupować garniaki od Armaniego-dopowiedział Hugo rozbawiony.
-Spotkajmy się za dwie godziny w biurze Maria. Wtedy poznasz szczegóły-głos Dana przebił się przez ogólny chichot.
-Dobra. Będę-obiecał Hugo.-To do zobaczenia!-dodał i rozłączył się. Przez dwie godziny człowiek może się nawet nieźle wyspać.